Moje chleby idą w świat
Po chleb z piekarni Moscha ludzie ustawiają się już o 5.00 rano. Zabierają go ze sobą ci, którzy pracują w Holandii i Szwajcarii.
W jego rodzinie byli piekarze zarówno ze strony matki, jak i ojca. – Mój dziadek, Wiktor Mosch, przyjechał do Turza z okolic Olesna w latach 70. XIX w. I kupił stojącą w tym miejscu małą piekarnię. W latach 1902–1904, po wyburzeniu starego pieca, zamówił firmę Ritte Stolze z Berlina i postawił piec parowy na węgiel, jeden z najnowocześniejszych, jak na ówczesne czasy. Ten sam, który mi do dzisiaj z powodzeniem służy – opowiada Joachim Mosch. Z czworga dzieci Wiktora Moscha wszyscy poszli w ślady ojca. Trzej synowie zostali piekarzami i cukiernikami, córka pomagała przy pracy w piekarni. Od 1883 r. rodzinny interes prowadził ojciec pana Joachima – Jerzy, który w wieku 74 lat zmarł przy piecu w trakcie pracy. – Chodziłem do ogólniaka i miałem swoje plany, niezwiązane z piekarnią. Ale nie było komu robić, moje rodzeństwo wyjechało do Niemiec, dwaj bracia zmarli, więc nie było wyjścia, od 16 roku życia jestem piekarzem – mówi Joachim Mosch.
W piekarni przy ul. Kościelnej nie ma godzin otwarcia. Stali klienci zjawiają się tuż po piątej rano, niektórzy już od kilkudziesięciu lat. Młodsi kupują nawet po 15 bochenków chleba od Moscha i zabierają do pracy do Holandii czy Szwecji. – Zawód piekarza to ciągłe wstawanie na budzik. Zero telewizji, zero gości wieczorem, za to cały czas pod piecem – mówi piekarz. Najpierw trzeba przygotować trzyfazowy kwas. Pierwszy już o 9.00, drugi o 14.00, trzeci o 19.00. O godz. 23.00 zaczyna się nocka. Rano trzeba z kolei wyjechać z chlebem do klientów. – Za te 41 lat, odkąd pracuję, ani razu się nie spóźniłem – mówi z dumą Joachim Mosch.
Podczas tych wszystkich lat nie brakowało też wpadki. – Jakieś dwa lata temu zapomniałem dodać soli do bułek. Myślałem, że ludzie mnie przeklną – wspomina dziś z uśmiechem. W pracy pomaga mu żona Elżbieta. Oboje mają nadzieję, że w przyszłości piekarnię przejmie ich starsza córka, Brygida, która poznała już tajniki rodzinnego fachu, ale na razie przebywa za granicą. – Często się spotykam z takimi wypowiedziami ludzi: „Wy to macie fajnie. Siedzicie sobie tylko w tej cieplutkiej piekarni i nigdzie się niemusicie wybierać”. Niektórym trudno sobie wyobrazić, że to jest naprawdę ciężka praca – mówi Elżbieta Mosch. Jej mąż nie żałuje, że tak mu się życie ułożyło. – Przywykłem już do tej pracy i naprawdę lubię to, co robię. Największą przyjemność mam oczywiście, jak widzę, że się wszystkie bochenki sprzedają a ludzie są ze mnie zadowoleni.
(e.Ż)