Ślązak o muzycznej duszy
Nauczyciel, który zawsze potrafi znaleźć nić porozumienia z młodzieżą, przez lata zarażając ją muzyką. Nie rozumie dlaczego władze oświatowe ograniczają w szkołach zajęcia z muzyki, przecież, jak stwierdza, śpiew zdrowy jest dla serca, płuc oraz niesie radość życia. Co więcej, nigdy nie zaparł się śląskości, pomimo wielu nacisków zawsze pozostał wierny swej narodowej przynależności. Z Piotrem Liberą – raciborzaninem, nauczycielem, dyrygentem rozmawiała Ewa Osiecka.
– Nie przez przypadek nazywany jest Pan Maestro. Muzyka zdominowała pana całe życie?
– Cztery osoby ukształtowały mnie muzycznie. Przede wszystkim byli to rodzice, mama, która śpiewała i tańczyła oraz ojciec grający na tzw. guzikówce, czyli popularnej harmoszce. Dziś rozmawia się przy grającym radiu lub telewizorze, kiedyś u nas przede wszystkim śpiewało się. W takiej atmosferze upływały wszystkie rodzinne uroczystości.
Zainteresowanie śląską pieśnią ludową rozbudził we mnie natomiast Roman Masarczyk. Mieszkał w domu naprzeciw naszego ogrodu. Latem grał na skrzypcach przy otwartym oknie i docierały do mnie wówczas nieznane raciborskie i śląskie melodie ludowe.
Nie mniej ważne było moje spotkanie z bardzo zacnym i wspaniałym człowiekiem – muzykiem pochodzącym z Małopolski, prof. Aleksandrem Orłowskim. Z nim zetknąłem się jako uczeń Państwowego Liceum Pedagogicznego w Raciborzu oraz w chórze Echo. Mimo że pochodził z Małopolski, był super w stosunku do miejscowej ludności, z której przede wszystkim rekrutował się chór.
– Muzyczne zainteresowania kształtowane były więc w Panu od najmłodszych lat?
– Nie wiem, na ile ojciec zdawał sobie sprawę z naszych predyspozycji muzycznych, ale cała nasza czwórka uczęszczała na lekcje gry na fortepianie do sióstr zakonnych. Gry na tym instrumencie uczyłem się od czwartej klasy szkoły podstawowej. Potem, jako 16-letni licealista uczęszczałem do Chóru Echo, który następnie zmienił nazwę na Robotniczy Chór Echo.
– Co chór śpiewał w tych trudnych czasach?
– Z musu przygotowywaliśmy pieśni patriotyczne. Pamiętam kantatę o Stalinie, której fragment „O mądrym Józefie Stalinie przepięknie śpiewa nasz wiek” miałem wykonać solo. Wstałem i powiedziałem, że nie będę tego śpiewać. Prof. Orłowski zawołał mnie i uspokoił, że zaśpiewają to soprany. Poza tym w naszym repertuarze znajdowały się ludowe pieśni raciborskie w opracowaniu Romana Masarczyka oraz ze zbioru Juliusza Rogera. Śpiewaliśmy również kolędy, co na owe czasy było wielką odwagą ze strony dyrygenta. Zdarzało się, że występowaliśmy podczas mszy św. Z pewnością z tego powodu prof. Orłowski był przesłuchiwany.
– Zamiłowanie do chóralnych występów i zainteresowanie dydaktyczne zawsze w Panu drzemały?
– Jeśli chodzi o chór, to już w szkole podstawowej kierownik Maria Chwałczyk, czasem prosiła mnie i Jurka Wiedera o dyrygowanie nim. Natomiast decydując się na Państwowe Liceum Pedagogiczne w Raciborzu nie miałem jeszcze sprecyzowanych planów na przyszłość. Wybór ten jednak sprawił, że zostałem nauczycielem o kierunku najpierw wychowania fizycznego, a później wychowania muzycznego. Nie żałuję, że zostałem sprowadzony na tory muzyczne, bo w tej chwili nie wyobrażam sobie – mimo że jestem już na emeryturze – wykonywania innego zawodu.
– Kiedy rozpoczął Pan swą pracę zawodową?
– Właściwie zacząłem jako siedemnastolatek, w dawnym Domu Harcerza, obecnym MDK, gdzie poszukiwano akordeonisty – instruktora. Nie umiałem wtedy grać na akordeonie. Ówczesny dyrektor przekonywał mnie jednak, że się nauczę, sam ucząc innych i rzeczywiście nauczyłem się. Na studiach oczywiście wybrałem fortepian i akordeon.
– Co było szczególnym momentem w Pana muzycznej działalności?
– W 1964 r. przyjąłem stanowisko dyrygenta Chóru „Strzecha”, którego członkami byli ludzie dorośli z różnych środowisk. Dwa lata później z inicjatywy ówczesnej kierowniczki „Strzechy” Anny Łaczkowskiej została nawiązana współpraca z I LO im. Jana Kasprowicza w Raciborzu, z którego zaczęto rekrutować młodzież do chóru. W 1970 r. zorganizowałem przy chórze zespół instrumentalny. Współpraca pięknie się układała. Czasami pytano mnie czyj jest to chór: liceum, czy Strzechy? Dlatego pisaliśmy, że jest to Chór „Strzecha” rekrutujący się z młodzieży I LO. Szczytowy moment jego działalności przypadł na lata 80. Pamiętam w 1986 r. śpiewaliśmy na urodzinach biskupa Ignacego Jeża. Byliśmy wtenczas w komplecie na obozie w Gąskach, aby przygotować się do występu w Szwajcarii. Ponieważ chciałem jedną z prób zrobić w warunkach akustycznych kościoła, zwróciłem się z prośbą do prałata katedry koszalińskiej. Ten udostępnił nam świątynię proponując występ podczas urodzinowej mszy św. Gdy tylko przyjechałem do domu, natychmiast otrzymałem wezwanie do bezpieki. W następnym roku już nie byłem komendantem obozu w Gąskach.
– Jaki był repertuar chóru?
– Śpiewaliśmy w języku łacińskim np. z okazji 50-lecia pracy pedagogicznej łacinnika Dominika Amborskiego. Za granicą nasze występy rozpoczynaliśmy zawsze pierwszym hymnem polskim „Gaude Mater Polonia”. Śpiewaliśmy też po czesku i po niemiecku. Pieśni do słów Eichendorffa prezentowaliśmy zwykle w wykonaniu polsko-niemieckim. Mogliśmy też bez problemu obsłużyć całą mszę św. zarówno w j. polskim, łacińskim, jak i niemieckim. Chór uświetniał swymi występami wszystkie ważniejsze uroczystości. Byliśmy takim pogotowiem kulturalnym.
– Jest Pan raciborzaninen, Ślazakiem i nawet w trudnych czasach nigdy się Pan nie zaparł swej śląskości.
– Rodowity raciborzanin oznacza nieco pokrętnie Ślązaka o niemieckiej przynależności. Z tego też powodu miałem wiele nieprzyjemności. Zaczęło się zaś po pierwszym semestrze muzyki. Wezwał mnie ówczesny dyrektor i powiedział, że jestem skreślony z listy studentów, chyba, że zmienię narodowość. Odpowiedziałem mu, że można zmienić przynależność państwową, czyli tzw. obywatelstwo, ale nie można zmienić narodowości. Za trzy dni byłem w Ludowym Wojsku Polskim i nie miałem żadnej możliwości odwołania się. Kolejny raz przeżyłem taką historię, gdy chciałem pójść na studia muzyczne do PWSM w Katowicach. Po wielu problemach zdobycia skierowania na uczelnię i w końcu po pierwszym egzaminie umiejętności muzycznych, ówczesny dziekan, oglądając moje dokumenty stwierdził: „Metryka urodzenia niemiecka, tacy tu miejsca nie mają”. Próbowałem więc swych sił we Wrocławiu, gdzie również trafiła za mną stosowna opinia. Poszedłem więc na rozmowę z dziekanem, od którego usłyszałem: „Otrzymałem pismo z instytucji, której nie podlegam. Żeby było jasne, jeśli pan zda egzamin, zostanie pan przyjęty”. Podając mi zaś rękę dodał: „Jestem z pochodzenia Węgrem, jedziemy na tym samym koniu”. Sytuacje te zawsze wiązały się z wielkim niesmakiem i rozgoryczeniem.
– Jak wygląda obecnie Pana działalność muzyczna?
– Prowadzę kilka godzin lekcji w funkcjonującym przy liceum gimnazjum bilingualnym (dwujęzycznym), gdzie wprowadzam pieśni dziecięce w j. niemieckim, przede wszystkim po to, aby poszerzyć zasób słownictwa dzieci. Poza tym w PWSZ na germanistyce mam zajęcia z tzw. emisji głosu, starając się przede wszystkim „rozśpiewać” przyszłych nauczycieli. Kiedyś przedmiot, którego uczę nazywał się śpiew i to było prawidłowe określenie.