Zachwyciła ją magia śląskiej tradycji
W ostatnim momencie zamieniła szkołę podstawową w Węglińcu na Muzeum w Raciborzu, by ocalić od zapomnienia zwyczaje i tradycje ludowe oraz przywracać świetność dawnym eksponatom, które zdążył przykryć kusz muzealnego magazynu. O etnograficznych poszukiwaniach i magii wierzeń naszych babć i dziadków opowiada Julita Ćwikła – laureatka Nagrody Starosty Raciborskiego MIESZKO AD 2012 w dziedzinie kultury.
– Przejechała pani szmat Polski, by odnaleźć się zawodowo w Raciborzu.
– Do Muzeum trafiłam przypadkiem. Pochodzę z Węglińca k. Zgorzelca, który znany jest jako duży węzeł kolejowy. Mieszkańcy śmieją się, że w herbie ma kolejarza w czapce z nutrii. Większość ludzi hodowała tam te zwierzęta, a co druga osoba pracowała na kolei.
Kończąc studia etnograficzne we Wrocławiu, zdecydowałam wrócić do rodzinnej miejscowości. Moje plany zmieniła kierownik katedry dr Barbara Kopydłowska-Kaczorowska, od której dowiedziałam się, że w Raciborzu jest praca dla etnografa oraz mieszkanie. Był 1991 r., ale jak dziś pamiętam dzień przyjazdu, a nawet w co byłam ubrana. Wydawało mi się, że jadę na koniec świata. Pamiętam też, jak szukałam muzeum, a żadna z pytanych osób nie potrafiła mi go wskazać.
– Odważny krok, jak na młodą, dopiero co po studiach, dziewczynę?
– Oczywiście bałam się. Niektórzy straszyli Ślązakami, że nie lubią obcych, że trudno z nimi dogadać się. Nie znałam gwary, choć trochę o kulturze tego regionu wiedziałam, bo Uniwersytet Wrocławski na szczęście postawił na Śląsk. Tym bardziej mile zaskoczyło mnie ciepłe przyjęcie ze strony pracujących w muzeum osób. Moje obawy w szczególności stonowała pani Krystyna Kozłowska, która sprawiła, że poczułam się tu dobrze, a Racibórz stał się moim drugim domem.
– Skąd pani zainteresowanie etnografią?
– Liczna rodzina mojego ojca, która przyjechała na Ziemie Zachodnie z Bukowiny rumuńskiej (dzisiejszy obwód czerniowiecki na Ukrainie) bardzo dbała o dawne zwyczaje i pewnie gdzieś to we mnie tkwiło. Wybór etnografii był jednak przypadkowy. Marzyła mi się historia, bałam się, że ze względu na ograniczoną liczbę miejsc nie dostanę się na ten kierunek. Okazało się, że było zdecydowanie łatwiej niż na etnografię. Na pierwszym roku studiowało nas tylko siedemnaścioro.
– Od razu rzucona została pani na głęboką wodę.
– Objęłam dział etnografii nieobsadzony przez 12 lat, a więc od momentu kiedy odeszła pani Zofia Lipiasz. Sporo pracy wymagało uporządkowanie zbiorów. Stroje, ponieważ nie było szaf, wisiały na przysłowiowym kołku. W końcu jednak magazyny zostały doposażone i eksponaty znalazły swe właściwe miejsce. Zajęłam się też przygotowaniem ich dokumentacji, chociaż muszę przyznać, że pani Zofia była bardzo skrupulatna i każdy zabytek przyjęty do zbiorów miał kartę ewidencyjną.
– Jakie stroje udało się pani dotychczas zgromadzić?
– Mamy ten komfort, że żyją jeszcze ostatnie mieszkanki, które ubierają się po chłopsku. A gdy umierają, niektórzy mądrzy ludzie przekazują to co po nich pozostało do muzeum. Kolekcja strojów ludowych cały czas się powiększa. To jednak już ostatni moment kiedy można je nabyć. Na przykład w zeszłym roku kupiliśmy duży zestaw w Bojanowie. Posiadamy przede wszystkim raciborskie stroje chłopskie, w których kobiety chodziły, a więc kaftany, jakle, jupki, spódnice, fartuchy, różnego rodzaju chusty. W maju mamy możliwość zakupienia majtek. Bielizna jest rzadkością, zdarzają się jeszcze lajbiki z kiełbasą, czyli staniki z wałkiem w pasie. W naszych zbiorach są tylko dwie pary reform, a tu się trafia jeszcze jedna.
– A oprócz strojów, co jeszcze udało się pani zgromadzić?
– Mamy bardzo dużo przedmiotów codziennego użytku: kamionkowe formy do babek, słoje, rumple do prania, dwie rzadko dziś spotykane pralki klepkowe, czasami też zdarzają się drewniane figurki. Św. Jana Nepomucena, pochodzącego najprawdopodobniej z jakieś kapliczki, otrzymaliśmy od nieżyjącej Małgosi Rożnowskiej z Kobyli. Ktoś przyniósł świątka do szkoły, a ona wpadła na pomysł, aby oddać go do muzeum. Udało się nam też pozyskać pamiątki ślubne, np. wieńce w gablotkach oraz pięknie zachowane stroje po rodzicach. Posiadamy sporo eksponatów związanych z obrzędowością, przede wszystkim zaś duże archiwum fotograficzne i filmowe z obrzędów dorocznych, jak m.in.: wodzenie niedźwiedzia, pogrzeb basa, wielkanocne procesje konne, chodzenie z marzanką i marzaniokiem, chodzenie z klekotkami, dożynki.
– To co interesujące w tradycji ludowej znajduje odzwierciedlenie w wystawach. Które były dla pani najważniejsze?
– Najbardziej zapamiętuje się te, które najwięcej kosztowały pracy. Pierwsza to wystawa o stroju ludowym. Później wystawa stała, co rzadko zdarza się w pracy zawodowej etnografa. To duże przedsięwzięcie dlatego musiało być dobrze przemyślane. Do dziś „Rok obrzędowy nad Górną Odrą” cieszy się zainteresowaniem szczególnie szkół. Na bazie tej wystawy przygotowujemy cykl lekcji muzealnych. Powodem do dumy była wystawa „Pszczelarstwo na Śląsku”. Eksponaty do niej ściągaliśmy z kilku śląskich muzeów. W tym czasie uaktywniło się wielu pszczelarzy, a po wystawie sporo zabytków przybyło nam do zbiorów.
– Mniej spektakularne, ale równie ważne, jak wystawy są zabiegi o właściwe zachowanie eksponatów?
– Jestem na etapie przygotowywania umów konserwatorskich. Delikatne jedwabie i tafty źle reagują na brak odpowiedniej wilgotności i samoistnie pękają. Niewiele trzeba, aby z pięknego kaftana zrobiły się strzępy. Udało się nam wiele takich XIX-wiecznych szpyndzerów zakonserwować. Dzięki pani dyrektor jesteśmy zobowiązani do rokrocznej typologii zabytków do konserwacji. Inne muzea nie przywiązują to tego aż takiej wagi. A przecież nie można zrobić wystawy bez dobrze zachowanych eksponatów.
– Co zmienia się w naszej śląskiej obrzędowości na przestrzeni lat?
– Ciągle ewoluuje niezależnie od swej genezy. Popatrzmy chociażby na wielkanocne procesje konne. Do dziś zachowały swój charakter agrarny i służą przebłaganiu o dobre urodzaje i pogodę, ale współcześnie przypominają one trochę pikniki folklorystyczne, charakterystyczne dla naszego regionu. Zmiany te są odpowiedzią na zapotrzebowanie społeczeństwa i dzięki temu zwyczaj ten przetrwa. Charakter bardziej zabawowy, ludyczny, w odróżnieniu od dawnego magicznego ma też chodzenie z niedźwiedziem. Zmienia się również wymiar zwyczajów, wiele odchodzi w zapomnienie, jak np. mycie nóg w Wielki Piątek w rzece lub strumieniu. Już tylko starsi ludzie wychodzą na dwór i myją twarz, ręce i nogi w misce czy w wiadrze z wodą.
– Czy my współcześni pozostawimy po sobie coś cennego z obecnej obyczajowości?
– Rodzą się nowe zwyczaje np. śmiecenie z okazji 18. urodzin, czy też bardziej hucznie niż kiedyś obchodzony Abraham. Mam wrażenie, że ludzie kiedyś lepiej potrafili się bawić, dążyli do tego, aby się spotykać. Nadal jednak odbywają się kiermasze świąteczne, zabawy, dożynki. Mam nadzieje, że mamy szansę coś po sobie pozostawić.
Dziś wieś niewiele różni się od miasta, sprzęty zunifikowały się, zmieniła się również kultura agrarna. Być może trochę dziwne, by etnograf zajmował się urządzeniami mechanicznymi, ale przyjdzie z pewnością taki czas, kiedy trzeba będzie je dokumentować.
Ewa Osiecka