U Majnusza wiedzą co w rowerach piszczy
Do warsztatu przy Mariańskiej trafiamy w deszczowy poranek. Tylko taka pogoda gwarantuje nam możliwość spokojnego porozmawiania z właścicielem najstarszego w Raciborzu zakładu z naprawą rowerów i motorowerów. Kiedy tylko wyjdzie słońce, przed bramą ustawi się znowu kolejka cyklistów. Bo raciborzanom moda na rower nigdy się nie znudzi.
Niemiecka solidność i polska myśl techniczna
Klaus Majnusz czeka na nas w starej kamienicy, która, jak każdy zabytek w tym mieście, ma swoją historię. – Przed wojną był tu sklep kolonialny, który prowadził Żyd Szabe. Pożar zamienił ten dom w ruinę, ale zachowało się kilka basenów z solankami, w których trzymał jajka – opowiada pan Klaus. Do warsztatu Ernesta Rymera trafił w latach pięćdziesiątych jako uczeń, zaraz po skończeniu szkoły podstawowej na Ostrogu. Mistrz przyjmował na praktyki nawet pięciu uczniów naraz. Mieli co robić bo były to czasy, gdy rower był podstawowym środkiem transportu. W Raciborzu przeważały niemieckie, które ocalały z wojny oraz produkowane w NRD. Były też polskie, np. pafaro (od Państwowej Fabryki Rowerów) i rower „popularny”, który nie bez powodu nosił taką nazwę. – Te enerdowskie z firmy Renak były nie do zdarcia. Przewyższały nasze przynajmniej o jedną klasę. No i jak to niemiecki produkt, były po prostu solidne – dodaje.
Pod koniec lat pięćdziesiątych nastała moda na motory i skutery. – Naprawialiśmy simsony, komary, żaki, wueski, osy i junaki – wylicza pan Majnusz. Nic jednak nie zachwiało pozycji zwykłego miejskiego rowera, który cieszy się popularnością do dziś. Swój pierwszy rower pan Klaus złożył sobie sam. – Mistrz dał mi części: ramę, kółka, błotniki, siodełko, lampę, dynamo i pod jego okiem wszystko to składałem w jedną całość. Udało się a rower służył mi przez wiele lat – wspomina. Ernest Rymer, przed swoją śmiercią, zaproponował Majnuszowi przejęcie zakładu. W kwietniu 1978 roku warsztat ruszył pod szyldem nowego właściciela. W maju 2007 roku najmłodszy syn pana Klausa – Adam przejął rodzinny interes.
O łańcuchu, który wisiał na sumieniu
Rodzina Majnuszów mieszkała przed wojną na Ostrogu a jej senior pracował na kolei w Raciborzu. Kiedy Niemcy chcieli go wcielić do wojska, wybronił się obejmując na dwa lata posadę kolejarza w Nędzy. Tam właśnie urodził się pan Klaus. Władzy ludowej imię naszego bohatera nie spodobało się, więc kiedy w 1947 roku zaczęła się PRL-owska akcja przywracania polskości na Śląsku, obco brzmiące imiona zamieniono na polskie. – Na wszystkich świadectwach z podstawówki jestem Mikołajem – mówi pan Klaus i dodaje, że rodzina nigdy tej zmiany nie zaakceptowała, więc mimo zmian urzędowych, zawsze posługiwał się swoim prawdziwym imieniem. Kiedy na świecie pojawiali się synowie: Andrzej, Roman i Adam, każdy z nich dostawał od ojca mały rowerek. Ale tylko najmłodszy z braci poszedł w ślady głowy rodziny.
Wszyscy u Majnuszów mają rowery. Jedne własnoręcznie poskładane, inne kupione. – Robimy sobie wycieczki po okolicy. Jeździmy często do Markowic, Brzezia, Obory, Bukowa, Sudic – wylicza pan Adam, który często korzysta z doświadczenia ojca, bo ten bez warsztatu nie potrafi długo wytrzymać. – To jest ciekawa praca i ja ją po prostu lubię. Bo trzeba wiedzieć gdzie co piszczy. I ja to wiem – mówi pan Klaus z rozbrajającą szczerością.
Początki nie były jednak łatwe. Mopikiem z przyczepką pan Klaus przemierzał południową Polskę w poszukiwaniu części do rowerów i motorowerów. To były wyprawy do Krapkowic, Strzelec Opolskich, Opola czy Gliwic. Kiedyś z trudem zdobyte łańcuchy do roweru ktoś w nocy ukradł. – Przyszedł do mnie po pół roku młody chłopak i pyta ile kosztuje łańcuch do rometa. Powiedziałem, że 20 złotych więc wyciągnął te pieniądze i przyznał, że łańcuch już ma bo sobie wziął kilka miesięcy wcześniej ale sumienie go gryzie. Tylko raz zdarzyło mi się coś takiego – opowiada mistrz.
Relaks przy imadle
– Pan już kiedyś u mnie w warsztacie był – mówi pan Klaus do mojego redakcyjnego kolegi Jurka, który towarzyszy mi robiąc zdjęcia. Rzeczywiście, był raz w warsztacie w sprawie naprawy roweru. Okazuje się, że nasz bohater ma dobrą pamięć nie tylko do twarzy. Ściany warsztatu pokrywają narzędzia wiszące na hakach. Są wśród nich te służące do odkręcania zębatek, ręczne wiertarki, klucze, kleszcze, młotki i półki pełne pudełek ze śróbkami, nakrędkami, szprychami... – Tu jest kilka tysięcy drobnych części ale ja nawet w nocy wszystko potrafię znaleźć – mówi pan Klaus i dodaje ze śmiechem: Mam kilka takich narzędzi, które tu wiszą od czasów mistrza Ernesta, ale nie wiem do czego służą.
Niektóre przedmioty mają wartość sentymentalną. Tak jest z drewnianymi meblami, które stoją tu, jak mówi mistrz, od zawsze. Sam zrobił tylko regały, żeby było gdzie trzymać sprzęt. Na ścianie wisi model pegaza. To z czasów gdy naprawiano dużo motorów i motorowerów. – Te współczesne to są czterosuwy i mają w sobie tyle elektroniki, że bez odpowiedniego sprzętu nikt nie jest w stanie ich naprawić – mówi Majnusz. Jego syn Adam dodaje, że wciąż zdarza się im przywracać do życia rowery odnalezione na strychu, w stodołach albo zalane przez powódź. Ludzie przynoszą też maszyny rzeźnicze i piekarnicze ale nie wszystkim można pomóc. – Mam takich klientów, którzy przychodzą do nas żeby im napompować rower. No ja rozumiem, że kobieta może być leniwa albo może to być dla niej za ciężkie ale mężczyzna? – dziwi się mistrz. Bywają też zabawne sytuacje. – Przyszedł kiedyś do nas taki pan ze swoim rowerem, któremu towarzyszyła żona na wózku inwalidzkim. Rower naprawiliśmy a po kilku tygodniach dostałem od tej pani list z prośbą, żeby już nigdy nie naprawiać rowera jej męża bo ją teraz zaniedbuje – opowiada pan Klaus. O swojej pracy mógłby mówić godzinami bo zawsze marzył o tym żeby robić w życiu coś ciekawego i to marzenie spełniło się. – Za każdym razem kiedy jestem z żoną na zakupach albo po prostu przejeżdżam niedaleko Mariańskiej, tak mnie tu ciągnie, że muszę zajrzeć do warsztatu – tłumaczy pan Klaus. – Wie pani, nawet w zwykłym imadle jest taka moc, że wystarczy położyć na nim dłoń żeby się zrelaksować – dodaje z uśmiechem. I ja mu wierzę.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły