Król sztangi
Ikony raciborskiego sportu: Fryderyk Schneider.
Podnoszeniem ciężarów zajmuje się od 52 lat i jak sam mówi, dyscyplina ta była zawsze jego drugim życiem. Jako zawodnik nie zdobył znaczących trofeów, będąc trenerem stał się legendą i mentorem wielu pokoleń sztangistów. – Dziś nie mam już sportowych marzeń. Wszystko co mogłem w swej karierze zrobić, zrobiłem – przyznaje niepowtarzalny Fryderyk Schneider.
– Bardzo lubię wspominać dawne czasy, tak różne od tych, które mamy teraz. Myślę, że kiedyś było o wiele lepiej – mówi, gdy oglądamy czarno-białe fotografie z jego archiwum. – Kilkadziesiąt lat temu młodzież garnęła się do sportu. Pamiętam, że musieliśmy robić selekcję wśród chętnych, ponieważ tak wiele osób, chciało przystąpić do naszej sekcji. Dziś trenuje niewielka grupa, a z roku na rok, pojawia się coraz mniej adeptów– dodaje ze smutkiem.
Jedna rodzina
Maksymilian Bugla – znakomity sztangista, wieloletni zawodnik, a w kolejnych latach trener i działacz KS Unia Racibórz. To właśnie on zaraził Schneidera podnoszeniem ciężarów, gdy ten w 1960 roku przybył do Raciborza z Mokrej Wsi na Nowosądecczyźnie. – Był kierownikiem hotelu, w którym się zatrzymałem. Dowiedziałem się, że jest trenerem jednego z lokalnych klubów i w czasie naszej rozmowy padła propozycja, abym przyszedł na próbny trening – wspomina pan Fryderyk. W jego rodzinie nigdy nie istniały sportowe tradycje, jednak od najmłodszych lat do aktywności fizycznej miał smykałkę. W technikum rachunkowości rolnej w Nowym Sączu, do którego uczęszczał, dużo biegał. Lubił także gimnastykę, w której jak twierdzi: dzięki dobrej koordynacji wynikającej z niewielkiego wzrostu był wybijającym się zawodnikiem. Zamiłowanie do ruchu oraz niemożność usiedzenia w miejscu dłuższej chwili sprawiła, że w 1961 roku na dobre związał się z ciężarami. – Nie miałem jakichś wielkich osiągnięć. Zdarzało się co prawda kilka mistrzostw województwa opolskiego, ale na arenie krajowej nie miałem żadnych szans. W tamtym czasie, dyscyplina podnoszenia ciężarów, w Polsce bardzo szybko się rozwijała, a nasza sekcja – głównie, ze względu na brak funduszy – w ogólnopolskich turniejach zostawała w tyle – tłumaczy szkoleniowiec. Fantastyczna była za to klubowa atmosfera. – Można powiedzieć, że tworzyliśmy jedną rodzinę, a pan Bugla był dla nas jak ojciec. Zawsze pomocny, bezkonfliktowy, potrafiący znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Nic dziwnego, że wzbudzaliśmy tak wielkie zainteresowanie, szczególnie wśród młodzieży. Gdy przychodził wrzesień i październik, do klubu chciało przystąpić tak wiele osób, że musieliśmy robić selekcję, po której zostawało ich dwadzieścia – mówi Schneider. Sekcja podnoszenia ciężarów, choć popularnością, ani sukcesami nie mogła równać się z piłkarzami oraz zapaśnikami, pozostawała atrakcyjna ze względu na specyfikę tego sportu. – Sztangiści nie tylko mają pięknie wyrzeźbione ciała, ale przede wszystkim wyćwiczone wszystkie partie mięśni. Przez to dyscyplina ta jest taka ciekawa. Dla ćwiczących ważny był też fakt, że mogli pokonać swoje słabości. Gdy to się stało, walka na zawodach była dla nich już tylko formalnością, ponieważ najważniejszą rzecz uzyskali: uwierzyli w siebie, przez co byli zwycięzcami – przyznaje trener i dodaje: Czasami słyszę stwierdzenie, że sport ten jest bardzo niebezpieczny. To bzdura! Dopóki zawodnik trzyma gryf w rękach, jest w stanie w każdej chwili uciec spod sztangi nie doznając żadnego urazu. Zapewniam także, że niewiele osób, zawodowo dźwigających ciężary, ma kłopoty z kręgosłupem. To właśnie ci, którzy nigdy nie trenowali ustawiają się dziś w kolejce do lekarza – stwierdza ze szczerym uśmiechem.
Urodzony instruktor
W roku 1969 niespełna trzydziestoletni Fryderyk Schneider, postanawia porzucić zawodniczą karierę na rzecz pracy na stanowisku trenera. Aby zdobyć potrzebne kwalifikacje kończy kurs instruktorski w Płocku, po czym na dwa lata wiąże się z Chemikiem Kędzierzyn. – Zawsze interesowała mnie praca z młodymi ludźmi. Pan Maksymilian dostrzegł to zapewne, gdy byłem jeszcze zawodnikiem, ponieważ pozwolił mi kilka razy poprowadzić trening. W 1972 roku, powróciłem do raciborskiego klubu, aby przejąć stery po, schorowanym już, Bugli. Czasami myślę, że urodziłem się po to aby szkolić innych. Przed zmianą podziału administracyjnego moi podopieczni, głównie juniorzy, brylowali w województwie opolskim. Dochodziło do tego, że inne kluby dopytywały się organizatorów danych zawodów, czy wystartuje w nich Unia, ponieważ wtedy wiadomo było, kto zajmie czołowe miejsca – mówi z uśmiechem. – Od 1979 roku, przez dwa lata byliśmy w II lidze państwowej. Nasi juniorzy Ostrowicz i Woliński byli nawet członkami polskiej kadry – dodaje. Mimo dobrych wyników klubowiczów, Schneider wciąż doskonalił się jako instruktor. W 1980 roku, ukończył studium trenerskie na AWF Warszawa, uzyskując dzięki temu tytuł trenera drugiej klasy. – Można powiedzieć, że wtedy na dobre podpisałem pakt z diabłem i obiecałem sobie, że tak długo jak to będzie możliwe, będę zajmować się sekcją – przyznaje.
Pod nowym sztandarem
Gdy rozpadła się Unia, sztangistom nie pozostało nic innego, jak poszukać na ziemi raciborskiej nowego miejsca, w którym mogliby spokojnie trenować. Padło na TKKF Ognisko Belfer Racibórz. – Dzięki przychylności prezesa towarzystwa, pana Janusza Obarymskiego, wpisaliśmy się w nowe struktury. Trenowaliśmy w szatni lodowiska oraz na podwórku Ośrodka Sportu i Rekreacji w Raciborzu. Później otrzymaliśmy kolejny lokal, który samodzielnie przerobiliśmy na siłownię. Warunki były spartańskie, ale na więcej nie mogliśmy w tym czasie liczyć – tłumaczy pan Fryderyk. Głównym problemem sekcji był brak pieniędzy oraz masowa emigracja zarobkowa. Podopiecznymi Schneidera, który od 1988 roku samodzielnie prowadzi zajęcia, byli w większości juniorzy. – Regularnie startowaliśmy w rozgrywkach śląskiej ligi juniorów, Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży czy też na mistrzostwach Polski – wymienia Fryderyk Schneider i podkreśla: Zawsze będę dumny z tego, że tak wielu młodych ludzi przewinęło się przez moje ręce. Po latach nawet, gdy spotykam byłych podopiecznych, widzę, że podnoszenie ciężarów ukształtowało ich życie. A co we mnie zmieniło? Dało mi z pewnością zdrowie i wykształciło we mnie samozaparcie oraz motywację do walki o swoje marzenia.
Fan lekkiej beletrystyki
Twierdzi, że trenowania młodzieży, zawodem nazwać nie można. Zajmuje się nim od ponad czterech dekad, ale wciąż nie czuje się tym wszystkim zmęczony. – To zawsze była wyłącznie zabawa, drugie – równoległe z rodzinnym i zawodowym – życie. Lubię na dłużej związywać się z miejscami, w którym działam. Tak było z ZEW-em, w którym pracowałem 40 lat, tak jest i teraz z TKKF Belfer. Nawet z żoną jestem już pół wieku – śmieje się pan Fryderyk, dla którego największym życiowym osiągnięciem jest założenie rodziny. – Mam trójkę dzieci. Najstarszy Irek ukończył AWF w Warszawie, ale nie poszedł w moje ślady, choć przez pewien okres swojego życia podnosił ciężary. Adam, który także próbował swoich sił w tej dyscyplinie jest absolwentem krakowskiego SGGW, natomiast córka ukończyła Akademię Medyczną w Bytomiu, po czym zajęła się stomatologią – mówi z dumą Schneider. Dziś jest już na emeryturze, ale wciąż jest aktywny. Szkoli sztangistów, jeździ na zawody i zbiera kolejne pochwały za ich świetne wyniki. W wolnych chwilach uwielbia się jednak wyciszyć, rozwiązując krzyżówki oraz czytając lekkie, przygodowe i podróżnicze książki. – Z kolei gdy w telewizji puszczają transmisję igrzysk olimpijskich, lub innej ważnej imprezy, nie sposób odciągnąć mnie od odbiornika. Oczywiście najchętniej oglądam zmagania sztangistów, ale to nikogo nie powinno już dziwić... – kończy jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk