Warsztacik dla ludzi z sentymentem
Każdego dnia ulicę Mickiewicza przemierzają tłumy pasażerów idących na dworzec lub wracających po szkole czy pracy do domu. Po drodze mijają warsztat, który tak bardzo wpisał się już w krajobraz tej ulicy, że można odnieść wrażenie, że był tu od zawsze. Na niecałych 7 metrach kwadratowych toczy się prawie całe zawodowe życie Anny i Janusza Kaweckich. Panuje tu klimat z wcześniejszej epoki ale wszyscy klienci przyzwyczaili się do tego i pokochali tę „rupieciarnię”, jak mówi o niej pani Ania.
Takie rzeczy to tylko w PRL-u
Zaczynali na początku lat 60-tych od punktu przy ul. Długiej. – Naprawialiśmy wszystko od maszynek do golenia po aparaty fotograficzne – opowiada pani Anna. To były czasy, kiedy każda kupiona z trudem rzecz miała swoją wartość. Żadnej kobiecie nie przyszłoby wtedy do głowy, żeby wyrzucić drogie nylonowe pończochy tylko dlatego, że poleciało w nich oczko. – Repasacja pończoch cieszyła się wtedy ogromną popularnością a ja miałam taką maszynę do łapania oczek sprowadzoną z Francji i doświadczenie krawieckie – wspomina pani Kawecka. Do prowadzenia warsztatu nie trzeba było żadnych specjalistycznych urządzeń, większość usług wykonywano ręcznie wykorzystując często własną pomysłowość. Pan Janusz był mechanikiem precyzyjnym więc zajmował się naprawą zabawek, parasoli oraz napełnianiem zapalniczek i długopisów. Dobra zapalniczka była atrybutem elegancji, nie mówiąc już o parasolu. – Te porządne były wykonane z pełnego drutu. Na niemieckiego Knirpsa trzeba było pracować pół miesiąca. To był parasol, który przechodził z pokolenia na pokolenie – mówi pani Anna. – Pamiętam też taki przedwojenny, który dostaliśmy do naprawy. Miał rączkę rzeźbioną w kształcie głowy lwa i oczy z prawdziwych kamieni – dodaje.
Do warsztatu trafiało też dużo zabawek. – Mąż specjalizował się w kolejkach elektrycznych i śpiewających oraz płaczących lalkach. Nie były one w niczym podobne do dzisiejszych Barbie. Miały dusze i prawdziwe twarze. Najczęściej były z pleksi ale zdarzały się też porcelanowe, które potrzebowały nowych oczu czy posklejania – relacjonuje pani Anna i wyjmuje z okna wystawowego raciborzankę. – Ma kilkadziesiąt lat. Dostała ją moja córka, kiedy występowała w „Strzesze”. Wiele razy musiałam odmawiać osobom, które chciały ją ode mnie odkupić proponując naprawdę duże pieniądze. Dla mnie ma wartość przede wszystkim sentymentalną i nie jest na sprzedaż – wyjaśnia. Rozmawiamy o wyjątkowych zabawkach z dzieciństwa gdy do warsztatu wchodzi kolejna klientka z nietypowym zamówieniem. Jadwiga Paszkiewicz korzysta z tutejszych usług odkąd pamięta. – To wyjątkowe miejsce i oby było jeszcze sto lat – mówi z przekonaniem. A za chwilę na ladzie ląduje drewniana lalka w wielu częściach. – To moja ulubiona zabawka, ma ponad 40 lat i do tej pory nie miałam jej komu dać bo urodziłam trzech synów. Teraz mam cztery wnuczki i one wszystkie chcą się nią bawić – mówi pania Jadwiga, która wie, że tylko tu znajdzie pomoc.
Orzeszkowe guziki na nową drogę życia
Pani Anna rozmawia ze mną nie przerywając pracy nad spódnicą. Szyje na niemieckiej maszynie firmy Pfaff, która ma ponad 130 lat. – Służyła mojej babci i mamie i jest nie do zdarcia – tłumaczy. Z wyborem zawodu od początku nie miała problemu. Mama i starsza siostra były krawcowymi więc pani Ania, która pochodziła z Kornowaca, wybrała przysposobienie gospodarstwa domowego w szkole zawodowej w Rydułtowach. – Zaczynałam od obierania ziemniaków, później uczyłam się gotować, szyć, haftować, słowem wszystkiego co dziewczyna umieć powinna – wspomina. Szkołę skończyła w 1958 roku a rok później mieszkała już w Raciborzu. Wszystko, czego się nauczyła, wykorzystała w swojej pracy. Dziś to przede wszystkim drobne przeróbki i naprawy krawieckie. – Przychodzi do mnie dużo młodych. Urywają im się guziki z tych firmowych jeansów a muszą mieć tylko oryginalne. To samo z zamkami, więc zamiast wymieniać naprawiam – opowiada Anna Kawecka i obsługuje kolejną klientkę.
Pani Bogumiła przynosi dwie pary spodni, z których trzeba usunąć zatrzaski. Z warsztatu korzysta od trzydziestu lat. – Przychodzą tu wszystkie moje sąsiadki – dodaje z uśmiechem i po paru minutach usługa jest już gotowa. Dziwię się, że wszystkie czynności pani Ania wykonuje ręcznie a ona tłumaczy, że ma napownicę ale nie bardzo pamięta gdzie. Takie proste rzeczy mogłaby wykonywać z zamkniętymi oczami. Te bardziej skomplikowane, jak np. obciąganie guzików, wymagają narzędzi. – Matrycę ustawia się w zależności od wielkości guzika – tłumaczy i pokazuje nam tablicę z ich rozmiarami. Do obszywania służy stara praska, która wciąż jest w użyciu. – Był taki czas, że miarą eleganckiej garderoby były obszywane guziki. Teraz stosuje się je głównie w sukniach ślubnych – dodaje krawcowa. Pamięta jak trzydzieści lat temu przygotowywała takie orzechowe guziczki do ślubnej sukni swojej córki. Wtedy po materiały jeździła z mężem do Częstochowy, dziś jest o wiele trudniej zdobyć potrzebne części, szczególnie do parasoli. A klientów nie brakuje. Młoda dziewczyna odbiera koszulę po krawieckich poprawkach, pan Marian zostawia do naprawy zepsuty parasol z dziecięcego wózka a Józef Szczuka odbiera skórzaną saszetkę. Pani Ania do wszystkich się uśmiecha, z każdym porozmawia i nie przestaje szyć. Jednej z klientek tłumaczy, że będzie musiała poczekać na bluzkę bo we wtorek wyjeżdża do córek za granicę i nie będzie jej trzy tygodnie. Ale 2 lipca będę już w pracy – mówi z uśmiechem. Nie może przecież zawieść ludzi, którzy będą tu na nią czekali.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jurek Oślizły