Ditmar Sobota — zdun, który marzył o zawodzie tenisisty
Wizyta w domu Ditmara Soboty jest dla mnie podróżą w czasy dzieciństwa. Oglądam postawione przez niego kaflowe piece i przypominam sobie ten kuchenny mojej babci i niepowtarzalny smak placków ziemniaczanych, przygotowywanych właśnie na nim.
Podziwiam dwustronny piec kaflowy w salonie i mniejszy w pokoju jego córki. Przy okazji słucham historii uratowanego przed zniszczeniem pięknego kafla z dzikim kotem, który jest jego ozdobą. Ale największa niespodzianka czeka mnie w piwnicy. Stoi tam prawdziwy zabytek: piec z ogromnym cynowym kotłem używanym kiedyś do gotowania bielizny czy przy świniobiciu. Dziś już trochę zapomniany, ale jak mówi pan Ditmar: nigdy nie wiadomo kiedy może się przydać.
Jak za imię można trafić do więzienia
Pytam pana Ditmara o moment, w którym zdecydował się zostać zdunem. Odpowiada bez namysłu. – To było po piątej klasie szkoły podstawowej. Wszyscy koledzy pojechali na wakacje a ja musiałem zostać w domu, żeby pomóc ojcu w zakładzie. Mieliśmy dwa miesiące na wyremontowanie pieców we wszystkich okolicznych szkołach. Właściwie to była jego decyzja a nie moja – wspomina pan Ditmar.
Jego ojciec Hans Sobotta urodził się w Polskiej Cerekwi w 1919 roku. Fachu uczył się w prywatnym warsztacie pana Kretka w Pawłowiczkach a egzamin na mistrza zduńskiego zdał w Izbie Rzemieślniczej w Opolu. – Już przed wojną stawiał piece. Ten najpiękniejszy, z motywami kufli piwnych, zbudował w sławnej gospodzie „U Milera” przy ul. Rudzkiej. Był tak solidnie wykonany, że nawet go powódź nie ruszyła – opowiada pan Ditmar i namawia mnie gorąco, żebym pojechała to cudo zobaczyć. Do Raciborza pan Hans trafił w 1946 roku i założył tu warsztat najpierw na Głubczyckiej, naprzeciw mleczarni, później na Opawskiej a po wybudowaniu domu przeniósł się na Wyszyńskiego. Stał się przy okazji jedną z ofiar PRL-owskiej akcji przywracania polskości na Śląsku. Z dnia na dzień został Janem Sobotą. Znany ze swego uporu, konsekwentnie nadawał dzieciom imiona, które strasznie drażniły władzę ludową. Był Lothar, Ditmar i Margaret. – Ja się urodziłem w 1955 roku więc mi się udało, ale za Lothara ojca wsadzili na pół roku do raciborskiego więzienia – opowiada pan Ditmar.
Kafle z odzysku
Z domu idziemy do małego, przydomowego warsztatu, gdzie pan Ditmar trzyma narzędzia, cegły i kafle. Wspomina, że zaraz po wojnie trudno było o jakiekolwiek materiały. Ojciec odkupował cegły szamotowe z ZEW-u. – Tylko takie nadają się do budowy pieca bo są ognioodporne i trzymają ciepło – tłumaczy. Mijamy stos poukładanych kolorowych kafli. – Te są jeszcze sprzed wojny. Jak ktoś rozbiera piec to zazwyczaj wszystko ląduje na śmietniku – mówi pan Sobota. – Ja je wtedy zabieram i często wykorzystuję w piecach wymagających renowacji. Kłopot jest szczególnie z tymi narożnymi, dziś trudno takie zdobyć – dodaje. Rozmawiamy na temat ich jakości. Mistrz Sobota nie ma wątpliwości, że przedwojenne kafle to nie tylko wartość historyczna ale i niemiecka solidność. – Te współczesne są produkowane z gliny. Każdy z nich trzeba szlifować bo są nieobrobione. Przedwojenne robiono z domieszką mączki szamotowej i tak dokładnie wykańczano, że od razu można je było kłaść – podsumowuje. Jeszcze trzydzieści lat temu wielu mieszkańców Raciborza pozbywało się pieców nie zdając sobie sprawy z ich wartości. Dziś, jak mówi mój rozmówca, są mądrzejsi, więc wolą zainwestować w odnowienie takiego zabytku.
Tradycyjne kuchenne piece kaflowe wciąż są popularne i to nie tylko na wsiach. Ludzie widzą różnicę w przygotowywanych potrawach i wracają do tego co sprawdzone. Nie bez znaczenia jest też powietrze. Niektórzy źle znoszą centralne ogrzewanie a takie piecowe jest po prostu zdrowe. Typowy piec waży około 2 tony i wymaga przede wszystkim dobrych stropów. Każda szanująca się restauracja wie, że taki piec to skarb. – Stawiałem je w „Jubiletce” w Oborze, „Raciborskiej”, „Zameczku” w Chałupkach, „Perle” w Krzanowicach i zamku w Wojnowicach – wylicza niektóre ze swoich prac.
Mistrza nie można oszukać
Pan Ditmar zdobywał doświadczenie pod okiem ojca a wykształcenie najpier w szkole zawodowej przy ul. Fornalskiej (dzisiejsza Wileńska) a potem w klasie o profilu zduńskim w Żarach. Tak jak wiele lat wcześniej ojciec, również on zdawał egzamin mistrzowski w Izbie Rzemieślniczej w Opolu. W okresie największego rozkwitu firmy senior Sobota miał trzynastu pracowników. – Wszyscy chodziliśmy jak w zegarku bo ojciec był bardzo ostrym szefem. Gdy tylko zobaczył że któryś z nas siedzi, dostawał szewskiej pasji – wspomina pan Ditmar. – Jak skończyliśmy nieraz wcześniej pracę to przenosiliśmy wiadra z jednego miejsca w drugie, żeby tylko widział, że coś robimy – dodaje. Nie miał pan żadnej taryfy ulgowej? – pytam. – Ja miałem najgorzej bo musiałem świecić przykładem – odpowiada ze śmiechem nasz bohater.
Szkoła u ojca zaprocentowała w przyszłości. Dziś wystarczy jedno spojrzenie by nasz bohater mógł ocenić jakość pieca czy odkryć czym się w nim pali. – Ludzie wrzucają do ognia plastiki nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. To niszczy piec bo różnica temperatur powoduje jego rozsadzanie, ale przede wszystkim truje właścicieli – opowiada pan Sobota. – Jak tylko zaglądam do środka widzę czym się pali. Stopiony plastik jest twardszy od stali, nie można go ruszyć. Ostatnio naprawiałem 48-letni piec, który strawił dopiero plastik – dodaje.
Pytam mistrza komu przekaże swoją wiedzę i to wszystko zostawi a on odpowiada, że syn, choć skończył budowlankę, nie chciał zostać zdunem. To może ma pan przynajmniej jakiegoś ucznia? – Ostatniego miałem trzydzieści lat temu. Pracował tydzień i tak się narobił, że wszystko zostawił i uciekł. Nawet wypłaty nie chciał – relacjonuje ze śmiechem pan Sobota. – Wie pani, to jest naprawdę ciężka i brudna robota – tłumaczy. A gdyby pan mógł zacząć wszystko od początku to jaki by pan wybrał zawód? – Zostałbym tenisistą – odpowiada ze śmiechem mistrz Sobota.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły