Władca szos z Bojanowa
Ikony raciborskiego sportu - Zbigniew Siódmok
Wołano na niego: zdobywca szos i wiele w tym prawdy, bo on je zdobywał... zwycięstwami. W prawie każdym wyścigu bez skrupułów deklasował rywali. Był silny i umięśniony, co czasem stawało się pretekstem życzliwych żartów klubowych kolegów. – Śmiali się, że z taką posturą to nadaję się bardziej do kulturystyki – wspomina. Posiadał charyzmę, własny styl jazdy oraz wiele szczęścia, które zebrane razem poprowadziły go po mistrzostwo kraju. Jeździł w jednej ekipie ze złotym medalistą mistrzostw świata, olimpijczykiem i zwycięzcą Tour de Pologne – Stanisławem Szozdą. Aż dziw bierze, że posiadając tak wielkie umiejętności, nie zrobił porównywalnej, a nawet większej od niego kariery.
Siódmok kiedyś był lokalną gwiazdą kolarstwa, sportowym VIP-em naszych czasów. W miarę możliwości brał udział w wielu prestiżowych zawodach i z większości przywoził trofea. Światowej kariery jednak nie zrobił, a to za sprawą wielu przypadków i – jak dziś sam to ocenia – stykania się z niewłaściwymi szkoleniowcami, którzy nie potrafili właściwie wykorzystać jego talentu. Dawny władca szos obecnie wiedzie skromne życie w rodzinnym domu w Bojanowie. Jest otwarty na ludzi, a gdy ktoś wspomni o kolarstwie, od razu rozkwita i chętnie opowiada o kulisach sportowego życia.
Mistrz ze zdartą skórą
Anegdotami, których zna mnóstwo, sypie jak z rękawa. W jego ustach kolarski wyścig jest tylko tłem, najciekawsze są historie nieznane, zakulisowe. Siódmok zadziwia znakomitą pamięcią, potrafi momentalnie przywołać każde wspomnienie. – Tylko te miłe, gdy mam mówić o tych pozostałych, dostaję sklerozy – żartuje i od razu zatapia się w opowieści o dawnych latach. – Pewnego razu, drużynowo jechaliśmy w Kaliszu. Szozda, Barcik, Korzeniewicz i ja – świetna ekipa – rozpoczyna jedną ze swoich opowieści. – Na ostatniej prostej zostaliśmy w trójkę, bez Korzeniewicza. To był bodajże półfinał, mieliśmy trzy punkty przewagi nad pozostałymi, a do mety 220 metrów. Ja zawsze doprowadzałem do finiszu, wtedy też chciałem to zrobić. Przyspieszyłem i niefortunnie zahaczyłem o koło roweru Szozdy. Przewróciłem się, a razem ze mną, siedzący mi na ogonie Edek Barcik. W historii tej nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że obudziliśmy się cali obolali dopiero w szpitalu. Ja miałem zdarty potężny płat skóry z nóg i rąk, Barcik rozbity nos – okazało się, że upadając uderzył twarzą w wystającą z kierownicy, śrubę. Przeleżał w szpitalu 44 dni – mówi ze smutkiem Zbigniew Siódmok. Gdyby nie ten wypadek raciborzanin być może nigdy nie zdobyłby mistrzostwa Polski. – Na I Spartakiadzie Młodzieży w 1969 roku miałem startować wyłącznie w drużynie, do wyścigu indywidualnego wybrano z kolei Barcika. Wskoczyłem w jego miejsce i zrobiłem wszystko co w mojej mocy, aby godnie go zastąpić – tłumaczy. Łut szczęścia pomógł mu w zawodach wystartować, lecz nie mógł liczyć na niego w czasie wyścigu. Okoliczności startu były najgorsze z możliwych, ale Siódmok nawet przez moment, nie myślał o wycofaniu się. – Spartakiada odbyła się krótko po moim wyjściu ze szpitala, z którym zresztą wiąże się kolejna historia. Przed szpitalem miał na nas czekać samochód przysłany z Opola, który... nie przyjechał. Cały obandażowany, musiałem więc przejechać rowerem 100 kilometrów. Gdy zatrzymaliśmy się w jednej z restauracji, ludzie non stop patrzyli na mnie, bo wyglądałem jakbym wpadł pod autobus – śmieje się kolarz i dodaje: – W Legnicy, przez trzy noce, poprzedzające spartakiadę, rany bolały mnie tak bardzo, że nie potrafiłem się położyć, a mimo to zostałem mistrzem. To największy sukces w mojej kolarskiej karierze.
Wyrzucony z kadry
Po Spartakiadzie Siódmok trafił do kadry Polski, w której za bardzo się nie odnalazł. – W stolicy woleli „swoich”. Byłem więc pod ciągłym ostrzałem trenera Andrzeja Rucińskiego. Szukał na mnie haków, aby bez przeszkód się mnie pozbyć. I... znalazł w końcu pretekst – zdradza pan Zbyszek. – A było tak: pojechaliśmy z kadrą do Legnicy, aby wystartować w wyścigu prowadzącym szlakiem Grodów Piastowskich. Był zimny, grudniowy dzień, prószył śnieg, momentami przerywany oberwaniem chmury i deszczem – kontynuuje. – Mieliśmy do pokonania „czasówkę”, co oznaczało, że nie startowaliśmy wspólnie, lecz każdy jechał z hotelu na start o wyznaczonej w harmonogramie godzinie. Ja też pojechałem, tyle, że... zabłądziłem! Spóźniony pół godziny wysłuchałem krzyków szkoleniowca i wyruszyłem na trasę, lecz nawet to, że prześcignąłem dwóch rywali nie miało większego znaczenia. Z dodatkowymi 30 minutami doliczonymi do mojego rezultatu zostałem wykluczony z zawodów, a później wyrzucony z reprezentacji – nie kryje żalu Siódmok. Członkiem kadry był przez niespełna pięć miesięcy i jak przyznaje, nie odnalazł w niej potrzebnego każdemu kolarzowi wsparcia i opieki trenerskiej. – Woleli wyrzucić ze składu niż pomóc. Zupełnie nie myślano wtedy o tym, że pozbycie się zawodnika z kadry, jest końcem jego kariery. Nie ma chyba osoby, której udałoby się wrócić – tłumaczy. Do trenera Rucińskiego pan Zbigniew nadal czuje żal. Na domiar złego, kilkanaście lat temu, gdy przygoda Siódmoka z kadrą była już odległą historią, kolarz spotkał wspomnianego szkoleniowca na jednym z wyścigów old boyów. – Jako 44-latek wygrałem z tymi młodziakami w cuglach. Po zawodach spotkałem Rucińskiego, a on, jak gdyby nigdy nic, powiedział: gdybyś kiedyś tak jeździł, byłbyś kozak. Nic mu nie odpowiedziałem, stwierdziłem, że ktoś musi być mądrzejszy. Poza tym zepsutej przez niego kariery nikt by mi już nie zwrócił – tłumaczy Siódmok.
Na szocie z Szozdą
– Staszek wiedział, że na prostej to ja rządzę. Jeszcze przed zwycięską przeze mnie spartakiadą, ścigaliśmy się, tak naprawdę z całą Opolszczyzną, w Kluczborku. Na dwadzieścia minut przez końcem wyszliśmy z Szozdą i Barcikiem na prowadzenie. Szozda woła wtedy: jak coś to ja wygrywam, Barcik niech będzie drugi, a ty zakończ na trzecim miejscu – opowiada pan Zbyszek. – Zgodziłem się, ale on do końca był dziwnie zaniepokojony. Myślał chyba, że nie dotrzymam słowa, czego nigdy bym nie zrobił. Przed metą Staszek mocno przyspieszył, jak wariat „wszedł” w wiraż i... się przewrócił. Co mieliśmy zrobić? Czekać aż się podniesie? – śmieje się Siódmok. – Rywalizowałem z nim także pewnego razu w Prudniku. Dopiero zaczynał przygodę z kolarstwem, gwiazdą stał się kilka lat później. Wygrałem z nim wówczas bez problemu, z czego niewiele osób zdaje sobie sprawę – mówi raciborzanin pokazując zdjęcie z mety wspomnianego wyścigu. Siódmok, rywalizując nawet z tak znakomitymi kolarzami jak właśnie Szozda, nigdy nie czuł się od nich gorszy. Nigdy też nie miał kompleksów, a nawet jeżeli takie istniały, to zostawiał je za linią startu. Gdy zdobył mistrzostwo Polski stał się znanym zawodnikiem, ale i poprzeczkę ustawił sobie wysoko. – Jechałem na przykład w dwudziestokilometrowym wyścigu z kadrowiczami Polski, którzy właśnie wrócili z Mistrzostw świata w Brnie. Wie pan, że żaden z nich nie potrafił zbliżyć się do mojego wyniku? – wspomina z entuzjazmem. – Innym razem, chyba 1 maja 1970 roku, pojechałem w kryterium ulicznym w Kędzierzynie. Szybka jazda na czas, krótkie rundy, każda z nich punktowana – takie wyścigi zawsze uwielbiałem. Czułem, że wielu rywali mnie lekceważy, więc postanowiłem, pokazać im, jak bardzo się mylą. Każdy etap kończyłem kilkanaście metrów przed drugim zawodnikiem. Oni chcąc mnie dogonić, kładli się na wirażach, a ja spokojnie robiłem swoje – mówi z dumą Siódmok i dodaje: – Żeby nie było, że mówię tylko o sukcesach, opowiem też o pewnej porażce. W latach 70. wziąłem udział w zawodach, w których głównym moim rywalem był świetny torowiec – Jurek Bek. To było zaraz po jego powrocie z mistrzostw świata, w czasie których nauczył się wielu przydatnych rzeczy, między innymi wyrzutu roweru do przodu na linii mety, czego ja wcześniej nie znałem. To zdecydowało, że we wspomnianym wyścigu musiałem uznać jego wyższość. Wygrał dosłownie o „gumę”. Wygrał po prostu techniką – nie kryje nasz bohater.
Fan wielu dyscyplin
Siódmok karierę zakończył w 1974 roku, mając 24 lata. Miłości do sportu nie potrafił się wyzbyć, dlatego zaczął grać w piłkę – głównie jako bramkarz – w bojanowskim LZS-ie. Do teraz z przyjemnością wspomina spotkanie z Nędzą, które zdecydowało o awansie jego zespołu do A klasy. – Miałem wiele świetnych interwencji, no i obroniłem karnego – informuje. Po zmianie szkoleniowca, który jako grający trener... zastąpił go w bramce, przeniósł się do klubu z Borucina. Oprócz futbolu kochał tenis stołowy, w który gra do dzisiaj. – Dawniej, przez cztery lata byłem kluczowym zawodnikiem drugoligowego klubu z Borucina, teraz gramy w IV lidze w świetlicy w Bojanowie – tłumaczy pan Zbyszek. Kolarstwo wciąż uprawia, choć już bardziej rekreacyjnie niż wyczynowo. Po kontuzji kolana, w którym wszczepiono mu protezy, nie może już tak bardzo się wysilać. Wrażenie robią na nim wyścigi w Czechach, w których bardzo często – głównie jako kibic– bierze udział – Sportowcem jest do końca życia i dopóki zdrowie pozwala, człowiek nie może się bez tego obejść. Dawniej, gdy miałem nieco ponad 40 lat cieszyły mnie zwycięstwa z 25-latkami w turniejach old boyów, dziś czerpię radość nawet z kilku przejechanych na rowerze kilometrów. Najważniejsze, aby nie stać w miejscu, bo wtedy człowiek się cofa – kończy jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk