MAŁE JEST PIĘKNE: Kilka scen z życia Bojanowa
Niewielu rdzennych mieszkańców jest dziś w stanie odtworzyć z pamięci obraz przedwojennej wsi, ale pozostają jeszcze zdjęcia i wspomnienia dziadków oraz rodziców, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Rodzinne historie, niczym puzzle układają się w całość i nagle odkrywamy czym żyli i jacy byli kiedyś bojanowiczanie.
Przedszkolaki zaczynają dzień od hymnu
Franciszek Hluchnik (1936) urodził się w domu, który jego dziadkowie wybudowali w 1935 roku. Babcia Antonina zd. Schimitzek pochodziła z Krzyżanowic, a dziadek Julius Kubitzek z Bojanowa, gdzie osiedli na stałe. Mieli pięć córek, ale w rodzinnym domu została Elisabeth (1901) – mama pana Franciszka i jej starsza siostra Mathilde, która po śmierci rodziców zamieszkała w wyłamku. Mąż Elisabeth – Eduard Hluchnik (1899) pochodził ze Strandorfu, czyli dzisiejszych czeskich Strachovic. Był z wykształcenia murarzem i gdy na świat zaczęły przychodzić ich dzieci: Leo (1925), Agnes (1930), Rudolf (1932) i Franz (1936), żeby zapewnić rodzinie byt, wyjeżdżał do pracy w Westfalii.
Pan Franciszek doskonale pamięta tutejsze przedszkole, które uruchomiono w lipcu 1939 roku na parterze budynku szkoły przy dzisiejszej ul. Krzanowickiej. Było tam również mieszkanie służbowe, które zajmował nauczyciel Bruno Steier z rodziną. – Myśmy go nazywali SA mann. On mieszkał w szkole na dole, a kierownik szkoły Paul Zorner mieszkał w szkole na wierchu, koło kościoła. Opiekowała się nami tante Marta. Rano wszystkie dzieci musiały się ustawiać na podwórku i patrzeć jak na maszt wciągana jest flaga III Rzeszy. Śpiewaliśmy wtedy hymn nazistów „SA marschiert mit ruhig festem Schritt”. Dopiero potem szliśmy na śniadanie, bawiliśmy się. Po obiedzie było obowiązkowe spanie a potem zajęcia plastyczne – tłumaczy pan Franciszek.
W wieku 6 lat, wraz z dziesięcioma chłopcami i ośmioma dziewczynkami z roczników 1936 i 1937, Franz Hluchnik trafił do pierwszej klasy szkoły podstawowej. – Naszym nauczycielem był Paul Pluschke, który nas bił trzcinką. Do mojej klasy chodził Willi Reisky, Leo Krall, Herbert Beyer i Trudi Kowaczek. Na początku nosiliśmy tabliczki z rysikiem, a potem były zeszyty i wieczne pióra, które bardzo plamiły atramentem. Kierownikiem szkoły był Paul Zorner, który grał na organach i miał jednego syna i dwie córki. Ten syn był pilotem i służył w wojsku. W Bojanowie mieliśmy trzech pilotów, którzy walczyli na wojnie i przeżyli. To był Zorner, Drzymala i Placzek i jednego, który zginął i to był Kossel – tłumaczy pan Hluchnik i dodaje, że staraniem Mniejszości Niemieckiej, której był przez wiele lat wiceprzewodniczącym, powstała kamienna tablica z nazwiskami wszystkich poległych w II wojnie światowej żołnierzy z Bojanowa.
W rodzinie pana Franciszka do wojska powołano tylko jego najstarszego brata. – Leo był stolarzem, a zawodu uczył się u Ronczki w Raciborzu. W wojsku został telegrafistą w czołgu, który się spalił pod Stalingradem. Pamiętam, że jak wyszedł ze szpitala to przyjechał potem na urlop do domu. Ojca nie wzięli do armii tylko do Volkssturmu. Jak front zaczął się zbliżać, to w szkole na wierchu trzymali jeńców angielskich, a na podwórku były pancer sperre, czyli zapora przeciwpancerna. Potem żołnierze niemieccy zaczęli wywozić rannych w kierunku Czech i mama zapakowała nasz cały dobytek na wózek i pchaliśmy go za nimi. Najpierw przyszliśmy do Haci. Tam po trzech dniach wsiedliśmy w pociąg towarowy i „krowiokami” dostaliśmy się do Pragi, a stamtąd do Bawarii. Mieszkaliśmy rok u bauerów. Mama pracowała u nich w chlewie, a ja poszedłem tam do I Komunii Świętej i chodziłem do drugiej klasy szkoły podstawowej – wspomina pan Franciszek.
Pierwszy do domu przyjechał jego ojciec, który dzięki Czerwonemu Krzyżowi odnalazł rodzinę i sprowadził ją do Bojanowa. Po dwóch latach powrócił też Leo. Dla rdzennych mieszkańców Bojanowa zaczął się nowy etap życia w kraju, o którym niewiele wiedzieli.
Jak Schwarze Madonna została Polką
Po powrocie do Bojanowa Franciszek Hluchnik trafił do klasy drugiej polskiej szkoły podstawowej, a na lekcje chodził do budynku swojego byłego przedszkola. – Moim wychowawcą był Jan Tobiasiewicz, który mieszkał u Witolda Musioła. Pamiętam jak zapytał mnie: imię ojca? A ja na to: Im Namen des Vaters und des Sohnes und des Heiligen Geistes, bo myślałem, że mam się przeżegnać. W szkole na wierchu, tam gdzie za Niemca mieszkał Zorner, za Polaka mieszkał Józef Jurczek, który pochodził z Zaolzia i został nowym kierownikiem. On grał na skrzypcach i uczył nas śpiewu, a jak ktoś nie umiał to dostawał od niego kijem. Założył chór, do którego ja się też zapisałem – opowiada pan Franciszek i dodaje, że w repertuarze mieli przede wszystkim piosenki śląskie i intonuje jedną z nich: „Płyniesz Olzo po dolinie, tak jak przed laty, na twym brzegu kwitną kwiaty”…
Chór zdobywał popularność dzięki licznym wyjazdom na konkursy i przeglądy śpiewacze, brał też udział w I Światowym Zjeździe Młodzieży w Warszawie, gdzie występował przed międzynarodową publicznością. – Mieszkaliśmy w Wyższej Szkole Rolniczej na Bielanach i dostaliśmy na czas występów nowe stroje ludowe, które musieliśmy potem oddać. Występowaliśmy na Stadionie Dziesięciolecia razem z innymi zespołami, które przyjechały z różnych stron świata. Na innych imprezach śpiewaliśmy w mundurach ze Służby Polsce. Było nas około sześćdziesięciu, a był jeszcze zespół mandolinistów i gitarzystów, który nam towarzyszył – tłumaczy pan Franciszek i dodaje, że niektórzy z jego kolegów i koleżanek śpiewali też w chórze kościelnym u Moritza, który był wtedy organistą.
Przedwojennego sołtysa Josefa Halfara pan Hluchik nie znał zbyt dobrze, bo gdy zmarł miał dopiero sześć lat. Pamięta jednak, że jego dom, który rodzina podarowała potem gminie, stał koło krzyża i że miał jednego syna, który został po wojnie w Niemczech. Za to z tym powojennym, który musiał pilnować czystości języka polskiego, wiąże się historia, którą pan Franciszek chciał się z nami podzielić. – Obraz Matki Boskiej, który od pokoleń wisi w moim domu, jest pamiątką po babci Antoninie. Odwiedził kiedyś mojego ojca sołtys Edward Zacharzowski i jak zobaczył na tym obrazie napis „Schwarze Madonna” to kazał go od razu usunąć, bo język niemiecki był zakazany. Żal było psuć taką pamiątkę, ale obcięliśmy ten kawałek z napisem, zrobiliśmy potem nową ramę i obraz wisi do dziś – tłumaczy pan Hluchnik i wskazuje na obraz, na ramę którego powrócił przedwojenny napis.
O psie, który robił zakupy
Z majątkiem Lichnowskich związanych było zawsze wielu mieszkańców Bojanowa, którzy znajdowali tu pracę. – We wsi wszyscy wiedzieli kiedy von Lichnowski jedzie do Wojnowic, bo przez polną drogę rwały do góry dwie pary koni. O tych, co pracowali w jego dobrach mówiło się „pańszczoki”, bo robili na pańskie. Paul Langosz to był tam i za Lichnowskiego i za PGR-u. Koło chlewu wisiał dzwonek i on zawsze dzwonił na rozpoczęcie pracy. Wszyscy musieli się zbierać rano na tym placu koło dzwonka a on miał zeszyt w ręku i każdemu chłopu i dziołsze gadał gdzie ma iść i co ma robić – mówi pan Franciszek.
Majątkiem hrabiego Lichnowskiego w Bojanowie przez 20 lat zarządzał inspektor Fredrich Peters, którego wraz z rodziną przeniesiono później do dóbr książęcych koło dzisiejszych Bolatic. Pierwszego kierownika, który trafił do gospodarstwa zaraz po wojnie i był w nim dość krótko, nikt już nie pamięta, za to jego następca był dość barwną postacią. – Poźniak i jego żona Zofia z domu Fingeruth mieli jednego syna i dwa bardzo mądre psy: Tropa i Sabę. Ten pierwszy robił w sklepie GS-u sam zakupy. Dostawał do pyska koszyk, w środku miał napisane co trzeba kupić i włożone pieniądze. Otwierał sobie sam drzwi, stawiał kosz na ladzie, sprzedawaczka pakowała co trzeba i wracał do domu. A jak ta Zofia szła na pole, to on pilnował jej dziecka. Ten Poźniak to bardzo kochał konie i potem poszedł pracować do stadniny. Jak w Raciborzu odtwarzali przejazd Sobieskiego, to on to wszystko organizował i dał konie na pokaz – wspomina Franciszek Hluchnik, który do bojanowskiego PGR-u trafił po szkole podstawowej.
Brygadzistą odpowiedzialnym za krowy był Kaszny, dziadek Gerarda Musioła, magazynierem zboża była Amalia Galdia, a za konie odpowiadał Bulenda. – Jak konie wracały z pola to na nie wsiadaliśmy i jechaliśmy na zadku, żeby je wykąpać w Cynie. Zaraz jak się jedzie na Borucin był taki zjazd, to tam było łatwo wejść do wody – opowiada pan Franciszek i dodaje, że w biurze pracował Franz Rzepka, a po dożynkach na placu pod dębem odbywały się zawsze potańcówki, którym towarzyszyło piwo i kiełbaski.
Po Poźniaku kierowniczką PGR-u została Olga Hafner, która była wdową i miała jednego syna. Podobno miała charyzmę i świetnie dawała sobie radę z pracownikami. Wyremontowała budynki byłego folwarku i dbała o zapewnienie pracownikom rozrywki. – To była baba co „pieroniła”. Sprowadziła do świetlicy telewizor i wszyscy wieczorem chodzili na filmy. Był też tam sklep Ruch, gdzie można było kupić oranżadę i słodycze. A czasami do wsi przyjeżdżało kino objazdowe z Krzanowic. Jego kierowniczką była Janka Fabian, a na seanse chodziło się do sali u Kocura, naprzeciw straży, gdzie był też szynk – opowiada pan Franciszek.
Maria Riemel pamięta, że po Oldze Hafner kierownikami byli Henryk Pośpiech i pan Jagosz, a ostatnim Stanisław Białek. Na zdjęciach, na których są pracownicy PGR-u podczas pracy i wycieczek m.in. do stolicy, pan Franciszek rozpoznaje magazynierkę Amelię Galdię, Sylwina Urbasa i Joachima Rzepkę. Te stare fotografie pochodzą ze zbiorów Herberta Labudy, który interesuje się od lat historią wsi, z której pochodzi.
Zagubiony bombowiec i wozy z węglem
Dziadkowie Herberta Labudy (1958) od strony mamy pochodzili z Bojanowa. Alois Horny (1899) tu się urodził, a jego żona Ernestine zd. Schwedka (1898) przeprowadziła się do wsi po ślubie z Szonowic. Ich wszystkie dzieci: Johan (1927), Agnes (1929), Marta (1930), Lucy (1932) i Ginter (1938) przyszły już na świat w Bojanowie. W 1952 roku Marta wyszła za mąż za Waltera Labudę (1929), który pochodził z Krzanowic. – Ciekawostką w rodzinie ojca jest fakt, że dziadek Wencel ożenił się z Hedwig Malgrab, jego brat Gottfrid wziął za żonę jej siostrę Emilię Malgrab, a kolejny brat Wiktor trzecią siostrę Marikę Malgrab. Trzej bracia wzięli sobie trzy siostry – mówi pan Herbert i pokazuje mi zdjęcie drugiego dziadka – Aloisa Hornego, który z zawodu był cieślą a z zamiłowania strażakiem. Ponieważ jego rodzinny dom w Bojanowie był drewniany i kryty strzechą, po ślubie rozpoczął budowę własnego, murowanego. Prace na domem skończył w 1928 roku, w tym samym czasie, gdy odbywała się konsekracja nowego kościoła pw. Chrystusa Króla.
Kościół zbudowano z inicjatywy ówczesnego proboszcza Franciszka Janty, który pełnił tę funkcję od stycznia 1926 roku. Kamień węgielny wmurowano 3 lipca 1927 roku, a rok później, 28 października odbyła się pierwsza msza św. Od tej pory mieszkańcy Bojanowa nie należeli już do parafii w Bieńkowicach, bo mieli własną. Najstarszy syn Hornych – Johan był w nowym kościele ministrantem. Zginął tragicznie gdy biegł na mszę i upadł na oblodzonej drodze.
Pan Alois odziedziczył niewielkie gospodarstwo, ale trudno mu było z rolnictwa utrzymać rodzinę, więc tak jak wielu innych mieszkańców, wyjeżdżał do pracy na zachód Niemiec. – Z opowiadań wiem, że gdy zaczęła się wojna to wprowadzono reglamentację towarów, a na łąkach między Bojanowem, Borucinem i Krzanowicami rozlokowały się wojska radiolokacyjne z zapleczem. Wszyscy wspominali też lipiec 1944 roku, kiedy bombowiec lecący na zakłady chemiczne w Kędzierzynie najprawdopodobniej przez pomyłkę zrzucił bombę na dom w Bojanowie. Zginęły wtedy dwie kilkunastoletnie koleżanki, które tam przebywały: Cyron i Martynus – mówi pan Herbert.
Gdy do wsi zaczął się zbliżać front, część mieszkańców wybrała ucieczkę w stronę Czech, a inni ukrywanie się w piwnicach. – Dziadek został zmobilizowany, a babcia z dziećmi schroniła się w piwnicy plebanii. W nocy, często pod ostrzałem biegła do domu żeby wydoić krowy. Mama opowiadała, że 5 kwietnia weszła do wsi armia radziecka i pierwszą osobą, którą wtedy zobaczyła w piwnicy, była Rosjanka w mundurze z cygarem w ręku. Mimo obaw nic złego im się nie stało, ale musieli opuścić wioskę – tłumaczy pan Labuda.
Rodzina Hornych dostała się do punktu zbornego w Grzegorzowicach, gdzie została do czasu, aż front przesunął się na zachód. Gdy wrócili do domu, z dobytku nie było już niczego, a wszystkie pomieszczenia zostały doszczętnie splądrowane. W tym samym czasie Alois Horny, powołany w 1945 roku wraz z innymi rezerwistami do wojska, pracował przy budowie fortyfikacji dla Opawy i tam dostał się do niewoli. Wraz z kolegą ze wsi – Franzem Bulendą trafił do obozu w Karagandzie w centralnej części Kazachstanu. – Po powrocie do Bojanowa ten kolega opowiadał babci, że na wieczornym apelu władze obozu wyczytały, że Alois Horny na następny dzień może wracać do domu. W tym samym dniu dziadek zmarł. Dla babci to był ogromny cios – opowiada pan Herbert.
Ernestyna, która została sama z czwórką dzieci, poważnie zachorowała. Kiedy w domu nie było już niczego do jedzenia, wysłała je do oddalonych o 18 kilometrów rodzinnych Szonowic, gdzie mieszkała jej rodzina. – Mama opowiadała, że w jedną stronę szli cztery godziny, a gdy wracali, wózek, na którym wieźli mleko wywrócił się i wszystko się rozlało. Nie wiedzieli co powiedzieć w domu, więc wymyślili historię o tym, że krowa się ocieliła i mleka nie było – mówi pan Labuda i dodaje, że bieda ze wsi po wojnie była ogromna. Brakowało koni, więc przed zimą mieszkańcy zbierali się wraz ze swoimi wozami i szli, pchając je aż do Pszowa. Tam kupowali węgiel, który na nie ładowali i pchali je siłą rąk z powrotem do Bojanowa.
Najtrudniejszy okres w życiu mieszkańców w końcu minął. Odbudowali domy i infrastrukturę, która ucierpiała w czasie wojny, we wsi zaczęły się pojawiać zwierzęta i nowe inwestycje. Reaktywowano działalność klubu sportowego, straży pożarnej, a młodzież spędzała wolny czas na zajęciach w chórach lub zespołach muzycznych. Po dawnym Bojanowie pozostały zdjęcia i wspomnienia, którymi najstarsi mieszkańcy wsi lubią się dzielić na spotkaniach seniorów, które odbywają się w świetlicy raz w miesiącu.
Katarzyna Gruchot