Małe jest piękne: Zygfryd Weiner, górecki kronikarz
Jest moim mistrzem i osobą, której zawdzięczam to kim teraz jestem – mówi o Zygfrydzie Weinerze miłośnik lokalnej historii Henryk Postawka. Jego mentor to kronikarz Górek Śląskich i ich fotograf, dzięki któremu dzieje wsi i jej mieszkańców zostały ocalone od zapomnienia.
Z Gurek do Górek
Ernesta i Annę Weinerów znał przed wojną każdy mieszkaniec wsi, bo bez ich kolonialnego sklepu trudno było się obejść. Mieszkali przy dzisiejszej ulicy Ofiar Oświęcimskich w wybudowanym w 1912 roku dużym domu. Na jego parterze mieścił się prowadzony przez pana Ernesta sklep, a na górze wygodne mieszkanie dla małżonków i ich sześciorga dzieci. Najstarszy był urodzony 18 sierpnia 1928 roku Zygfryd, po nim przyszli na świat Erich, Paweł, Ryszard oraz bliźnięta Ernest i Werner. – W sklepie można się było zaopatrzyć we wszystko, co było potrzebne. Mieszkańcy Górek zamawiali u teścia nawet węgiel na zimę, który potem dostarczał im do domu. Wszystko dobrze prosperowało do 1941 roku, gdy wzięli go do wojska – opowiada Marta Weiner, żona Zygfryda. Jej mąż tak wspomina ojca w swojej kronice: „Do miesiąca lipca 1943 roku walczył na froncie wschodnim. Przyjechał na urlop i rozchorował się. Od 06 do 11. 1944 r. przebywał w szpitalu w Raciborzu. Następnie był w kompanii rekonwalescentów (Genesungskompani) w Luben koło Wrocławia, a w ostatnim okresie przed zaginięciem w Żywcu przy ochronie mostów”.
Pan Ernest nigdy z frontu do domu nie wrócił. Więcej szczęścia miał jego syn Zygfryd, którego wysłano na wojnę w grudniu 1944 roku. Najpierw udało mu się uciec przed osadzeniem w amerykańskim obozie jenieckim w Neukirchen, potem przebył 1200 kilometrów w drodze do domu. Tylko 200 kilometrów udało mu się przejechać pociągiem towarowym. Resztę pokonał na piechotę idąc przez Passau, Shalding, Hemnitz i Jelenią Górę. – Na koniec złapał go rosyjski żołnierz i zapakował do wagonu. Dzięki temu, że dobrze znał topografię okolicy, wyskoczył gdy pociąg zatrzymał się w Górkach Sląskich. Zapukał do pierwszego domu, w którym wszyscy go znali i ukryli – opowiada pani Marta.
Wyjechał z niemieckich Gurek (od 1935 roku Waldeck), a wrócił do polskich Górek. Czekała na niego matka z piątką młodszych braci, którzy po ewakuacji do Zwonowic, a potem Rud i Bargłówki dotarli w drugiej połowie lutego 1945 roku do rodzinnej wsi. Zanim jednak pan Zygfryd zaczął odbudowywać to co zniszczyła wojna, razem z innymi mieszkańcami Górek został skierowany na przymusowe roboty. Potem trzeba było pomóc sąsiadom, którzy stracili cały dobytek, m.in. rodzinie piekarzy Liszków, których dom został poważnie uszkodzony.
W swojej kronice, oprócz zaginionego ojca, pan Weiner wspomina też Emilię Klos, babcię swojej żony Marty, o której nie było nic wiadomo od czasu jej ucieczki przed wojskami radzieckimi. Dopiero w latach 90. okazało się, że 73-letnia gospodyni doktora Schustera z Łanów zginęła podczas amerykańskiego nalotu bombowego w Austrii.
Wesele z przesłuchaniem
Strzała amora dosięgła 19-letniego Zygfryda w jego rodzinnej wsi. – Mieszkałam u brata ojca w Górkach i razem z kuzynkami chodziłam często do kaplicy na majowe, a w październiku na różaniec. Spotykałam tam męża, który zaczął mi się przyglądać i sprawdzać, skąd ja się w tych Górkach wzięłam – opowiada ze śmiechem pani Marta i dodaje, że pobrali się po trzech latach w kościele w Lyskach, a ślubu udzielał im ks. Jerzy Stefani. Skromne wesele odbyło się w rodzinnym domu panny młodej, która wystąpiła w tym dniu w sukni uszytej przez krawcową z Górek i pożyczonym welonie. Po ślubie młodzi przeprowadzili się do rodzinnej miejscowości pana Zygfryda zajmując mieszkanie na piętrze, bo na parterze mieszkała pani Anna z synami.
Ponieważ pan Zygfryd był najstarszy z rodzeństwa, to na niego spadł obowiązek pomagania rodzinie. – Było biednie, ale ludzie byli bardziej pomocni i życzliwi niż teraz. Mój mąż zaczął pracę na kopalni Charlotte w Rydułtowach, bo była dobrze płatna. Skończył szkołę handlową w Rybniku, a potem półroczny kurs dla kierowników służb finansowo-księgowych w Warszawie. Egzamin maturalny zdawał w Technikum Ekonomicznym w Raciborzu. Potem został księgowym w kędzierzyńskich Azotach, gdzie pracował aż do emerytury – opowiada pani Weiner.
Gdy rodzina zaczęła się powiększać, jej mąż pomyślał o budowie własnego domu, który zaczął stawiać w 1956 roku. W swojej kronice odnotował, że cegły do jego budowy pochodziły z rozbiórki budynku rzeźni oraz raciborskich ruin, a ponad tysiąc sztuk bloków cementowo-wapiennych wykonał własnoręcznie z pomocą brata Eryka. Dach pokrył dachówką Sylwester Kałuża, a murarzem był Johann Piela z Szymocic. Rodzina wprowadziła się do nowego domu w październiku 1958 roku.
Siedem miesięcy wcześniej pan Zygfryd został skarbnikiem Komitetu Budowy Kościoła w Górkach Śląskich, który został rozwiązany w kwietniu 1959 roku. – Właśnie odbywało się w Markowicach wesele mojego szwagra Ericha, gdy milicja zabrała męża na przesłuchanie do tamtejszego komisariatu. Trzymali go cały dzień, aż w końcu wstawił się za nim jeden z gości weselnych, który pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa. Dowiedzieliśmy się wtedy, że chodziło o to, że był inicjatorem komitetu – wspomina pani Marta, a Henryk Postawka dodaje, że na ponad czterystu mieszkańców Górek Śląskich, do komitetu zapisało się ich osiemdziesięciu. – Kościół miał powstać tam, gdzie wcześniej stała kapliczka. Fundatorów było wielu, zebrano już sporo pieniędzy i zakupiono materiały, ale władza ludowa wszystko zarekwirowała – tłumaczy pan Postawka. Mimo wielu trudności, górczanie nie zapomnieli o swoim marzeniu. Kościół p.w. Dobrego Pasterza został konsekrowany 4 września 1988 roku.
Jak Weiner obronił się przed Wajnerem
W 1999 roku powstał pomysł wydawania kwartalnika „Nasze Górki”, w który zaangażowali się: ówczesny proboszcz Gotfryd Fesser, Zygfryd Weiner, Henryk Postawka i Krzysztof Gwosdz. – Pierwszy, 16-stronicowy numer wydaliśmy przed świętami Bożego Narodzenia. Pomagała nam też katechetka Alicja Kobyłka i mój szwagier Wojtek Marszałek, który robił zdjęcia. Złożoną w gliwickiej kurii gazetę kserowaliśmy u proboszcza na plebanii. Cały nakład rozchodził się jak świeże bułeczki. Udało nam się wydać 16 numerów, w tym jeden w języku niemieckim – opowiada Henryk Postawka i dodaje, że pomoc pana Zygfryda była nieoceniona. Miał ogromną wiedzę historyczną i nie rozstawał się nigdy z aparatem fotograficznym. Pierwszy dostał od rodziców gdy miał 14 lat. – Po ślubie kupił sobie enerdowski, a na piętrze miał ciemnię, w której wywoływał zdjęcia. Musiał udokumentować wszystkie wydarzenia na wsi – opowiada pani Marta, a ja oglądam na zdjęciach jak powstają domy sąsiadów i kościół, te z poświęcenia placu pod jego budowę, zilustrowane pierwsze msze, które odbywały się w budynku gospodarczym, poświęcenie sztandaru OSP i oczywiście mnóstwo rodzinnych fotografii, na których widać jak rosną dzieci Weinerów: Henryk, Bernadetta i Ewa.
Z taką samą precyzją zapisywał w swojej kronice informacje o odpuście w Suminie, zaćmieniu słońca, a nawet śmierci młodej górczanki, którą odnaleziono po kilku dniach poszukiwań w lesie. Odnotowywał kto się urodził, kto zmarł i kto obchodził jubileusz pożycia małżeńskiego. Interesowało go wszystko, co dotyczyło Górek Śląskich i Łubowic, z których pochodził jego ulubiony poeta Joseph von Eichendorff. – Był jedną z pierwszych osób, która odkryła, opisała i sfotografowała ich rodzinny grób. Pisał listy do rodzin Karla Hillmanna i Paula Przegendzy, którzy wyjechali do Niemiec, a przed wojną byli znanymi postaciami Górek Śląskich. Przygotowywał artykuły do naszego kwartalnika i często tłumaczył teksty z języka niemieckiego na polski – tłumaczy Henryk Postawka. Żona pana Zygfryda dodaje, że do kieliszka nie zaglądał, kolegów nie miał, a jedyną jego pasją było prowadzenie kroniki. Popołudniami siedział przy maszynie do pisania i przygotowywał wersję w języku niemieckim i polskim. – Mąż nigdy nie zapisał się do partii, chociaż wiele razy naciskali go w pracy. Nie pozwolił też sobie spolszczyć nazwiska na Wajner. Pisał odwołania do Katowic i tłumaczył, że od pradziada tak się je pisało. Tak się uparł, że w końcu się udało. On zawsze potrafił walczyć, a ja go w tej walce wspierałam – mówi pani Marta.
W swojej kronice napisał na końcu: „To co przeżyłem, czego się dowiedziałem od moich rodziców, krewnych i mieszkańców Górek, a także z innych dokumentów, książek i tak dalej, to co mogłem, to zrobiłem. Mam nadzieję, że znajdą się mieszkańcy Górek, którzy będą tę skromną kronikę wsi nadal prowadzić”. – Potraktowałem te słowa jak jego testament i poczułem się wywołany do tablicy. Mam nadzieję, że praca pana Zygfryda nie pójdzie na marne i kiedyś powstanie książka o Górkach Śląskich – podsumowuje Henryk Postawka.
Katarzyna Gruchot