Budziska – gniazdo polskiego orła
20 marca 1921 roku 96,7 procent ludności Budzisk głosowało za przyłączeniem wsi do Polski. Została jednak w granicach Niemiec, co nie wpłynęło na postawę ludzi, czujących się Polakami. Za swoją działalność wielu z nich zapłaciło życiem.
Walka o polską szkołę
Zanim w Budziskach powstała polska szkoła, istniały wcześniej kółka samokształceniowe, zespół śpiewaczy „Ogniwo” oraz świetlica z biblioteką, która posiadała 180 tomów polskich książek. Nie bez powodu dom Wilhelma Łużyny, w którym powstała w 1919 roku nazywany był przez Niemców Domem Polskim. – W zbiorach naszej szkoły mamy polskie książki i czasopisma, które w ramach lekcji historii dzieci przynosiły ze swoich domów. Są wśród nich modlitewniki, czytanki, Kalendarz Rolnika Polskiego z 1888 roku, Posłaniec Niedzielny z 1927 roku czy zbiór poezji. Świadczy to o tym, że mieszkańcy tej wsi nie tylko posługiwali się językiem polskim, ale odczuwali też potrzebę czytania i kształcenia się – mówi Andrzej Pawłowski, nauczyciel historii w Społecznej Szkole Podstawowej w Budziskach.
Jedną z czołowych organizacji popierających dążenie mieszkańców wsi do otwarcia szkoły, była powołana w 1923 r. Dzielnica Pierwsza Związku Polaków w Niemczech oraz Oddział Powiatowy Polsko-Katolickiego Towarzystwa Szkolnego na Śląsku Opolskim. W walkę o polską szkołę włączyli się również tutejsi działacze, wśród który byli m.in. Leopold Wilk, Franciszek Tkocz, Franciszek Grzesik, Józef Fros i Leon Czogała. – Na 150 dzieci mieszkających w okolicy, mieszkańcy Budzisk złożyli 96 wniosków o przyjęcie do polskiej szkoły. Żywioł polski był tu ogromny, a działacze byli już dobrze przygotowani do prowadzenia szkoły – tłumaczy pan Andrzej.
15 maja 1922 r. Polsko-Katolickie Towarzystwo Szkolne opierając się na Konwencji Genewskiej, otrzymało zezwolenie od władz niemieckich, na prowadzenie szkoły. Uruchomiono ją 17 listopada 1923 r. – Zajęcia odbywały się w świetlicy Wilhelma Łużyny. Do 1931 roku kierownikiem szkoły był Wyszkoń, a dwa ostatnie lata prowadził ją Lamocik. Ten pierwszy był Niemcem znającym język polski, który za pomocą trzcinki próbował tę polskość wybić dzieciom z głowy. Zresztą represje i naciski władz niemieckich na mieszkańców były tak duże, że w 1930 roku do szkoły uczęszczało już tylko dziewięciu uczniów – wyjaśnia Andrzej Pawłowski.
Polską szkołę wraz ze świetlicą zamknięto w 1933 roku, ale wciąż funkcjonowało harcerstwo, które na Frosowej Górce organizowało obozy, w ramach Towarzystwa Polsko-Katolickiego dzieci wyjeżdżały na wycieczki do Warszawy i Krakowa, a w kościele w Turzu odbywały się msze w języku polskim.
Gdy 15 lipca 1937 roku wygasła Konwencja Genewska, polscy działacze z Budzisk na własnej skórze odczuli co znaczy niemiecka represja. Wielu z nich swoją polskość przypłaciło życiem.
Rodzina twarda jak skała
O Wilkach mogłaby powstać książka, a każdy z nich mógłby być jej bohaterem. Wszystko zaczęło się od Leopolda, syna Franciszka, wieloletniego sołtysa Budzisk, który mówił po polsku i po niemiecku, ale swoje dzieci wychowywał w duchu polskości. Leopold był powstańcem, a potem działaczem Polsko-Katolickiego Towarzystwa Szkolnego, które walczyło o utworzenie w Budziskach polskiej szkoły mniejszościowej. Jako członek Towarzystwa Polsko-Górnosląskiego utrzymywał ścisłe kontakty z raciborską „Strzechą” i współorganizował świetlicę polską w domu Wilhelma Łużyny. Z pochodzącą z Makowa Ernestyną Mutwil miał ośmioro dzieci: Józefa, Alojzego, Pawła, Martę, Marię, Elżbietę, Agnieszkę i Annę. Synowie poszli w ślady ojca i tak jak on czuli się Polakami.
Działalność Leopolda nie podobała się władzom niemieckim, nic więc dziwnego, że rodzina często musiała uciekać i ukrywać się, a rewizje i ostrzeliwania domu były na porządku dziennym. Żadne z nich nie wyparło się jednak swej polskości, a musieli za nią drogo płacić.
Najstarszego z synów ojciec często wykorzystywał jako łącznika podczas powstania. Józef stał się też łącznikiem pomiędzy ukrywającym się po powstaniu ojcem, a resztą rodziny. Sam zaczął naukę w szkole niemieckiej, a potem został absolwentem polskiej szkoły mniejszościowej, po której uczył się dalej w Szkole Rolniczej w Rybniku. Pierwszą pracę podjął w majątku Lipie pod Lublińcem, a potem na Pomorzu, gdzie działał w organizacjach polonijnych. Zmarł w 1935 roku w wyniku powikłań po operacji przepukliny. Miał 25 lat. W nekrologu zamieszczonym w prasie jego przyjaciele napisali: „W ś.p. Zmarłym straciliśmy w naszym kole obrońcę słowa polskiego, tu na dalekich ziemiach, serdecznego druha i kolegę, prawego a otwartego Polaka. Niech ta polska mowa, której się nie wstydził i te piękne polskie piosenki, które tak chętnie śpiewał, będą mu policzone do zasług w wieczności”.
Jego brat Alojzy działał w polskiej świetlicy, gdzie organizował wieczorki literackie, spotkania i szkolenia oraz w Towarzystwie Polsko-Katolickiej Młodzieży. Był też korespondentem „Katolika”, a w rodzinnej wsi założył drugą drużynę harcerską, tym razem żeńską, na czele której stanęła jego siostra Elżbieta. W 1937 roku razem z bratem Pawłem i innymi działaczami polskimi został aresztowany. Po wyjściu z więzienia trafił na siedem miesięcy do niemieckiej armii. Po wybuchu wojny ukrywał się, ale w 1940 roku został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, gdzie zginął dwa lata później.
Najmłodszy z braci Paweł skończył polską szkołę w Budziskach, a ponieważ trudno mu było po niej znaleźć pracę, wraz z siostrą Marią wyjechał na Pomorze. Tam nawiązał współpracę z Opieką Polską nad Polakami w Poznaniu, skąd dostawał polską prasę i książki, a na Pomorzu organizował zabawy polonijne. W 1936 roku przerwał pracę, by uczestniczyć w szkoleniu naczelników gniazd „Sokoła”. Potem trafił na cztery miesiące do więzienia. Jego postawy nie zmieniło nawet wcielenie do niemieckiego wojska. U raciborskiego landrata zachował się meldunek, że w gospodzie w Budziskach Paweł Wilk przemawiał po polsku, a gdy zwrócono mu uwagę, że w niemieckim mundurze i miejscu publicznym nie może tego robić, odpowiedział: „odczep się bo możesz dostać po mordzie”.
Do domu wrócił w maju 1945 roku i od razu zaczął działać społecznie. Był współzałożycielem Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Kuźni Raciborskiej, pomagał zakładać świetlice w Budziskach i Kuźni Raciborskiej oraz Dom Ludowy w Turzu. Został posłem na sejm a potem przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej w Raciborzu, gdzie włączył się aktywnie w odbudowę raciborskiej „Strzechy”. Do emerytury pracował jako prezes Spółdzielni Inwalidów Rameta.
Polska świetlica i Frosowa Górka
Kiedy władze niemieckie wraz z polską szkołą zamknęły świetlicę u Wilhelma Łużyny, Leon i Marta Tkoczowie zdecydowali się na utworzenie jej w 1933 roku w swoim domu. Jej gospodarzem został ich syn – Franciszek, który dodatkowo zajmował się też biblioteką. Młody Tkocz stał też na czele koła Młodego Rolnika, które organizowało kursy i szkolenia przysposobienia rolniczego i uczestniczył w pracach koła Towarzystwa Polsko-Katolickiej Młodzieży, którego był sekretarzem. Pracy z młodzieżą uczył się od starszego o trzy lata Leona Czogały, sekretarza raciborskiego oddziału Związku Polaków w Niemczech, który zginął potem w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie.
Jeden z pierwszych absolwentów polskiej szkoły mniejszościowej imał się każdej pracy, bo z polskim świadectwem do nauki zawodu nie chciał go przyjąć żaden rzemieślnik. Od czasu, gdy w czerwcu 1939 roku bojówki niemieckie napadły na polską świetlicę, niszcząc ją doszczętnie, rodzina Tkoczów zaczęła być stale nękana przez władze niemieckie, które w końcu zabrały jej paszporty. Przeczuwając niebezpieczeństwo Franciszek przekroczył nielegalnie granicę i zaczął pracę jako konduktor Śląskich Linii Autobusowych. Razem z Franciszkiem Grzesikiem trafił jednak na listę Polaków podejrzanych o szpiegostwo. Leona Tkocza Niemcy osadzili w obozie koncentracyjnym, a jego syna schwytali i pod pretekstem tyfusu umieścili w izolatce raciborskiego szpitala. Tam przez wiele dni przesłuchiwało go gestapo. Zmarł 18 listopada 1939 roku.
Znajdujący się na liście wrogów III Rzeszy Franciszek Grzesik też nie miał szczęścia. Syn powstańca Sylwestra Grzesika ukończył polską szkołę mniejszościową w Budziskach, a potem był uczniem lublinieckiego i bytomskiego gimnazjum. Doświadczenie zdobyte w pracy w samorządzie szkolnym i harcerstwie wykorzystał do pracy z młodzieżą w Budziskach. W rozpoczęciu studiów uniwersyteckich przeszkodziło mu wygaśnięcie Konwencji Genewskiej. Niemcy wykorzystali ten fakt powołując go do służby wojskowej, którą skończył w stopniu podoficerskim. W listopadzie 1938 roku rozpoczął studia na Uniwersytecie Wrocławskim. W maju następnego roku jako studenta polskiego relegowano go. Po wybuchu II wojny był kilkakrotnie aresztowany przez Niemców. Z więzienia wrócił do domu w maju 1941 roku z kartą powołania do wojska w służbach sanitarnych. Zginął w kwietniu 1942 roku na froncie wschodnim.
Wojnę przeżył Józef Fros, który naraził się władzy niemieckiej swoją działalnością w polskiej świetlicy i pracą z młodzieżą. Spośród siedmiorga rodzeństwa to właśnie on był najbardziej aktywny. Brał też udział w III Powstaniu Śląskim, gdzie jego młodszy brat Franciszek był łącznikiem. Zaangażował się również w działalność amatorskiego kółka teatralnego, a kiedy harcerze szukali terenu pod obóz, udostępnił im swoją ziemię. Pierwszy obóz zorganizowano tam w 1936 roku. Od tego czasu „Frosowa Górka” stała się miejscem wielu plenerowych imprez, a jej nazwa zachowała się do dziś. W czasie wojny Józefa wcielono do niemieckiego wojska. Nie znamy dokładnie jego dalszych losów, ale wiadomo że zmarł w 1970 roku i został pochowany na cmentarzu żołnierzy polskich pod Paryżem.
Mieszkańcy o swych bohaterach nie zapomnieli. Imieniem Leona Tkocza nazwano jedną z ulic we wsi, a w tutejszej Społecznej Szkole Podstawowej istnieje izba pamięci, w której przechowywane są pamiątki w postaci archiwalnych zdjęć i kronik tamtych czasów. Na ich podstawie powstał ten artykuł.
Katarzyna Gruchot