Małgorzata i Jerzy Fuhsowie od kuchni i od zaplecza
Do pani Małgosi przychodziło się po dokładkę, a do jej męża, gdy coś przestawało działać. Małżeństwo, które na wiele lat związało swoje życie z „Dziesiątką” poznało wiele pokoleń jej uczniów i nauczycieli. I w szkole, i poza nią byli nierozłączni. Zawsze wierzyli, że 57 lat przeżytych w zgodzie i szczęściu to wynik tego, że ktoś nad nimi czuwał.
Bieda uczy oszczędności
Poznali się w Czerwięcicach, skąd pochodziła pani Małgosia. Jej rodzina od pokoleń związana była z majątkiem Zofii i Hansa von Schimonsky, w którym wszyscy pracowali. Margot Wojtyna urodziła się w 1940 roku, jako trzecia z kolei, po braciach Gotfrydzie i Helmucie. W czasie wojny jej ojca wcielono do wojska, a mamę wraz z dziećmi Niemcy wywieźli do Bawarii, gdzie pani Teresa musiała pracować w gospodarstwie. – Najpierw mieszkaliśmy w szkole niedaleko kościoła, a potem w domu u starszej pani. Pewnego dnia biegałam po podwórku i zatrzymała mnie jakaś kobieta w mundurze. Okazało się, że to siostra mojej mamy, która mnie rozpoznała. Jak przyszli amerykańscy żołnierze to mama prała i prasowała im ubrania, a ja z braćmi zanosiłam je do koszar. Zostawaliśmy tam prawie cały dzień, bo dawali nam jedzenie, a na drogę dostawaliśmy od nich pomarańcze – wspomina pani Małgorzata.
Latem 1945 roku rodzina wróciła do domu. – To był smutny widok, bo w naszym mieszkaniu Niemcy trzymali konie, więc obornik sięgał pod same okna. Nie dało się tam zamieszkać, ale przyjęli nas rodzice mamy, którzy mieli w Czerwięcicach gospodarstwo. Bieda była wtedy straszna. Dziadek miał trochę zboża, więc na kamieniach rozcierało się ziarna na mąkę, z której mama piekła placki – opowiada pani Fuhs, która edukację rozpoczęła w czteroletniej szkole podstawowej w Czerwięcicach, a kontynuowała ją w Rudniku, gdzie codziennie docierała piechotą. Jako dziewczyna marzyła o pracy przedszkolanki. Miała już wprawę, bo zajmowała się młodszą o dziewięć lat siostrą Agnieszką, ale na edukację nie było pieniędzy, więc tak jak reszta rodziny, zaczęła pracę w pegeerze. – Było tam dużo kobiet, które miały małe dzieci. Przyprowadzały je do ogródka jordanowskiego. Ja im tam robiłam kanapki i je pilnowałam, a jak się zaczynały żniwa, to przygotowywałam pracownikom wodę z miodem do picia – opowiada pani Małgorzata.
Gdy rodzina pochodzącego z Brzeźnicy Jerzego przeprowadziła się do Czerwięcic, został sąsiadem pani Małgosi. – Pracowaliśmy razem w pegeerze. On był traktorzystą, a ja pomagałam przy żniwach i zajmowałam się pasieką z ulami. Po pracy chodziliśmy razem z innymi młodymi chłopakami i dziewczynami na piechotę ze śpiewem na ustach do pobliskich wsi – Rudnika albo Brzeźnicy. Były też zabawy w pałacu w Czerwięcicach, a on okazał się świetnym tancerzem. Gdy wychodziłam za mąż nie miałam jeszcze osiemnastu lat, a Jerzy był ode mnie dwa lata starszy. We wsi nie mogli się nadziwić, że dwoje takich młodych ludzi tak dobrze sobie radzi. A nas pracy i oszczędności nauczyła bieda. Jak w koszuli flanelowej męża przetarł się kołnierzyk, to go wypruwałam i wszywałam na odwrót, jak się przetarł z drugiej strony to przerabiałam koszulę dla synów – wspomina pani Małgorzata.
Kluski w kompocie
Po ślubie zamieszkali w pałacu, gdzie dostali mieszkanie zakładowe z pegeeru, ale gdy przyszedł na świat ich najstarszy syn Erchard, o pana Jerzego upomniało się wojsko. Na dwa lata pani Małgorzata zamieszkała z teściami Katarzyną i Henrykiem Fuhsami, na pomoc których mogła liczyć. – Moja teściowa była dla mnie lepsza niż rodzona matka. Dbała o mnie i moich chłopców, których bardzo kochała. Bardzo żałuję, że zmarła zanim wprowadziliśmy się do nowego domu, bo chciałam ją tu gościć – wspomina pani Fuhs, która wraz z mężem pod koniec lat 60. przeprowadziła się do Raciborza, gdzie pan Jerzy zaczął pracę w Transbudzie.
Zamieszkali w pokoju z kuchnią w kamienicy przy ulicy Morawskiej. Synowie rozpoczęli naukę w „Jedynce”, a pani Małgorzata pracę jako pomoc techniczna w przedszkolu przy ulicy Solnej, którym kierowała wtedy pani Żegocka. – Mieliśmy taką dobrą sąsiadkę – Ernę Musioł, która często pilnowała chłopców, jak ja byłam w pracy. Mieszkała tam też rodzina z córką, która chodziła do szkoły specjalnej. To od nich dowiedziałam się, że w „Dziesiątce” poszukują pomocy do kuchni. W 1971 roku zrezygnowałam z przedszkola i zaczęłam
pracę w szkole – opowiada pani Małgorzata i dodaje, że rok wcześniej zaczęli budowę domu przy ulicy Królewskiej, do którego wprowadzili się po trzech latach. – Jak już zostałam kucharką to ściągnęłam sobie do pracy Bertę Opic. Na początku dzieci przychodziły po obiady do kuchni i zanosiły je do wyznaczonej klasy, bo nie było stołówki. Dopiero za czasów Erwina Dziędziela z sali, która sąsiadowała z kuchnią zrobili stołówkę, a w ścianie wybili okno, przez które wydawałyśmy posiłki. Pierwsza grupa jadła na długiej przerwie, a druga o w pół do pierwszej. Podawałyśmy też mleko, do którego piekłam suche buchty – wspomina po latach i dodaje, że w czasach kryzysu i kartek serwowano w szkole łazanki, makaron z serem, gulasz z kaszą i ulubione przez uczniów kluski na parze z sosem owocowym. Kiedy na prośbę nauczycieli zamiast sosu zaczęto je podawać z masłem, dzieci polewały kluski kompotem.
Na początku nie było w szkole intendentki, więc wszystkie zakupy pani Małgosia robiła sama, zazwyczaj w sklepie spożywczym, który kiedyś znajdował się przy rondzie. Po mięso trzeba było jednak chodzić do rozdzielni, która znajdowała się przy ulicy Opawskiej. Wtedy pomagał żonie pan Jerzy, który jako kierowca tak ustawiał sobie pracę, by odebrać ją razem z zakupami ze sklepu i zawieźć do szkoły. Oprócz pracy w kuchni, do obowiązków pani Małgorzaty należało palenie w piecu. I tym razem mogła liczyć na męża, który w drodze do pracy szedł najpierw do szkoły rozpalić ogień oraz na synów, którzy dokładali do pieca wieczorem. Wakacji w kuchni nigdy nie było. Czas wolny od gotowania wykorzystywano na czyszczenie naczyń i odświeżanie ścian. – Byłyśmy jak jedna rodzina. My pomagałyśmy sprzątaczkom, a one nam. Jak trzeba było coś zrobić, to się to robiło, a nie pytało po co – podsumowuje Małgorzata Fuhs.
Razem przez życie
W latach 80. do pani Małgorzaty dołączył mąż, który po zawale nie mógł już pracować jako zawodowy kierowca, więc ówczesny dyrektor szkoły Andrzej Walica zaproponował mu w „Dziesiątce” pracę konserwatora. Budynek, który liczył wtedy ponad sto lat, wymagał gruntownego remontu, na który nie było pieniędzy, więc naprawiano tylko to, co psuło się na bieżąco.
Po przeprowadzce szkoły do budynku przy ulicy Królewskiej, Fuhsowie stali się jej bliskimi sąsiadami. – Jak się zdarzyło, że sprzątaczki nie zamknęły okna to pracownicy ochrony od razu dzwonili do męża. A ja nigdy nie chciałam go puszczać samego, więc chodziliśmy zawsze razem – wspomina ze śmiechem pani Małgorzata i dodaje, że kotłownia w nowym miejscu była w gorszym stanie niż ta poprzednia, za to na węglowym piecu w kuchni gotowało się wspaniale. Dopiero po powodzi szkoła została podłączona do centralnego ogrzewania i skończyły się problemy z paleniem w piecu.
Fuhsowie nigdy nie byli na wczasach, bo jak przyznaje pani Małgosia, w domu zawsze było co robić, a nauczeni pracy w gospodarstwie, hodowali u siebie kury i króliki. Mieli też psy. – Jednego przyniosła kiedyś do szkoły w torbie nasza uczennica i mówi: weź sobie pani tego pieska, a ja bym za to chciała na obiady chodzić. Tak mi się jej zrobiło żal, że wykupiłam jej na miesiąc te obiady, a psa wzięłam do domu. Wiele dzieci przychodziło do szkoły głodnych. Pamiętam taką czwórkę rodzeństwa. Siadali przy jednym stole i pilnowali, żeby każde dostało dokładkę. Jak oni jedli, to aż się człowiekowi gotować chciało. Bywało i tak, że jak któreś dziecko zachorowało to mama przychodziła do szkoły ze słoikami po obiad, taka była bieda. Sama ją przeszłam, to wiem co to jest – tłumaczy pani Fuhs. Choć na początku z pomysłu wspólnej pracy z panem Jerzym nie była zadowolona, szybko do tego przywykła. – Mój mąż był bardzo samodzielny. Już jako młody chłopak opiekował się młodszą siostrą, gotował i potrafił w domu wszystko zrobić sam. Często było tak, że to on przygotowywał nam niedzielny obiad i zanim się obejrzałam już było pozmywane – tłumaczy pani Małgorzata i dodaje, że mąż był też mistrzem w krojeniu domowego makaronu. – Przeżyliśmy ze sobą 57 lat. Mąż zawsze o mnie myślał. Jak któraś nauczycielka miała urodziny, to szedł przez ulicę do domu z ciastkiem, żeby się ze mną podzielić. Byliśmy razem i w domu, i w pracy. Mąż odszedł ponad trzy lata temu, a ja wciąż nie mogę o nim zapomnieć. Dobrze, że o mnie pamiętają jeszcze w szkole. Zapraszają na Dzień Nauczyciela, albo Wigilię. Ja już wielu młodych nauczycieli nie znam, ale jak wchodzę do tego budynku, to czuję się jak u siebie – podsumowuje Małgorzata Fuhs.
Katarzyna Gruchot